Uczelniana etyka w Stanach i w Polsce

Mirosław Naleziński

Uczelniana etyka w Stanach i w Polsce


    Dwóch amerykańskich wykładowców chciało się zabawić, zaś polska doktorantka skłamała publicznie i sfałszowała podpis na znanym portalu. Kto na tym gorzej wyszedł? 


    Media w połowie grudnia zajęły nas frywolną informacją – „Były szef małej uczelni artystycznej w Utah, Andrew Joshua Groft został zatrzymany przez policję. Tej samej nocy zatrzymano innego wykładowcę z tej samej uczelni Wesley’a* R. Curtis’a*. Obaj zostali zatrzymani niemal dosłownie ze spuszczonymi spodniami. Policja zatrzymała ich bowiem u prostytutek, co natychmiast sprawiło, że uczelnia, chwaląca ich wcześniej pod niebiosa usunęła wzmianki o nich z własnej strony internetowej”. 


    Cóż zatem wydarzyło się za oceanem? Dwaj Amerykanie, wzór cnót wszelakich, zostali nakryci przez policję podczas swoich prywatnych spotkań z krawcowymi, kiedy to one brały miarę z dolnych części garderoby. Być może faktycznie dodatkowo skroiły im jakiś numerek, ale to chyba ich prywatna sprawa? Nie, jednak nie w Stanach. Koledż, który miał stronkę internetową poświęconą owym autorytetom, skasował z niej wzmianki o swych autorytetach, których wychwalano aż pod niebiosa. 


    U nas pewna trójmiejska doktorantka, której jednak nie można podawać nie tylko pełnych danych osobowych (jak w USA), ale nawet inicjałów, bowiem zaraz da sprawę do sądu (ma podobno tak charakterystyczne inicjały i dziedzinę twórczości, że jej mecenas udowodni w sądzie, że już tylko takie nikłe informacje mogą ją zbytnio postponować; aż dziwne, że jednak można podawać informacje typu „aresztowano pana S, syna ministra Sroki”). 


    Pani ta pozwoliła sobie na dwóch portalach rozpowszechniać kłamstwo, że ktoś założył dodatkowe dwa konta, pod innymi danymi, z których ją obraża. Także sfałszowała podpis w komentarzu. Niejako przy okazji poszydziła sobie z przysięgi studenckiej i to wszystko czyniła pośród wulgarnego zgiełku dowcipasów udzielających się na portalu (co zresztą łamało regulamin tegoż szacownego portalu, ale to na marginesie, bowiem nikt tego tam specjalnie nie przestrzega, zaś jako nauczycielka akademicka powinna walczyć z wulgaryzmami – tego wymaga od niej ten szczególny społeczny status). 


    I teraz zobaczmy różnicę pomiędzy władzami uczelni w USA (tam owi dwaj autoryteci** mieli kłopoty z kodeksem etyki i z rektorem uczelni) a władzami Uniwersytetu Gdańskiego, którego doktorantką jest trójmiejska pisarka, o nieposzlakowanej dotychczas opinii. 


    Możemy obstawiać jakie wnioski wyciągnie UG? Otóż władze tej znakomitej uczelni uznały, że problem dotyczy działań doktorantki poza uczelnią, zatem kodeks etyki obowiązujący na uczelni po prostu jej nie dotyczy. I to jest najprostsze a genialne posunięcie, a do tego stosunkowo dobrze uzasadnione. Dlaczego „stosunkowo”? Bowiem owi dwaj postponowani przez media (jawnie, po nazwiskach, a u nas mecenas wykazywał łatwość identyfikacji po inicjałach i dziedzinie twórczości!) całego świata także działali poza uczelnią, a jednak za oceanem nie miano dla nich tyle wyrozumiałości, co tu, nad Bałtykiem. Zapewne władze UG nie czytały omawianej notatki, a jeśli czytały, to pewnie wielce się zadumały nad brakiem wyrozumiałości po tamtej stronie wielkiej wody… 


    Natomiast otwartą sprawą pozostaje wprowadzenie w błąd wymiaru sprawiedliwości, bowiem doktorantka od początku 2009 do końca 2010 ciągle twierdzi tudzież zeznaje, że pewien dziennikarz założył na portalu dodatkowe konto, z którego ją obrażał. Przez niemal dwa lata polscy fachowcy od przestępczości internetowej nie potrafią uzgodnić i rozstrzygnąć – konfabuluje owa pisarka, czy ma rację. Jajeczko nie może być częściowo nieświeże, jednak na podstawie omamów doktorantki, niewinny obywatel, dotychczas niekarany, otrzymał wyrok skazujący. Czy istnieją w Unii Europejskiej procedury umożliwiające wniesienie apelacji, bowiem sąd nie powiadomił zainteresowanego o wydaniu wyroku i z winy sądu dopuszczalne terminy apelacji po prostu… upłynęły? 


    No i dlaczego sąd uznał zeznanie jednego obywatela za ważniejsze od oświadczenia innego obywatela? A gdzie równość wobec konstytucji? I dlaczego przyjęto wersję pani, która MYŚLI, że pan miał dwa konta, nie zaś wersję tego pana, który WIE, że miał jedno konto? Czy na użytek procesu prowadzonego przez gdańskiego sędziego zostało zawieszone domniemanie niewinności? Jeśli Państwo nie potrafi sobie poradzić z wykazaniem, czy ktoś pisał z innego konta, to niech jego organa (tu sąd) nie bierze się za poważną robotę, którą łatwo jest spartolić. Gdyby sędzia był fachowcem, to nie popełniłby paru szkolnych błędów. 


    Reasumując – mamy kodeksy prawa i kodeksy etyki, ale jak co przyjdzie do czego, to nie potrafimy z nich korzystać. Natomiast formalnie (gdyby ktoś pytał), to mamy najlepszy kodeks prawny i najlepsze kodeksy etyczne. Prawdopodobnie kodeks etyki powinien być średnią arytmetyczną kodeksu amerykańskiego i polskiego – amerykańskie uczelnie są zbyt surowe dla swoich przedstawicieli, zaś polskie są zbyt pobłażliwe.

Mirosław Naleziński, Gdynia 
www.mirnal.neostrada.pl 

2011-01-02 13:11:34 | odsłon: 4757

Europejski Monitor Ekonomiczny

Europejski Monitor Ekonomiczny

http://www.monitorekonomiczny.pl/

Projekt badawczy „POLSKA EKONOMIA”

Coraz bardziej paląca staje się potrzeba odbudowy polskiej ekonomii. W kilku polskich środowiskach akademickich uzyskaliśmy opinie dotyczące warunków i możliwości odzyskania przez polskie środowiska ekonomiczne autonomii naukowej wobec dominującej do niedawna neoliberalnej doktryny ekonomicznej.

Wyraźnie zaznaczyły się dwie odmienne postawy. Pierwsza, to postawa ekonomistów zapatrujących się krytycznie na użyteczność obecnej ortodoksyjnej ekonomii w konfrontacji z współczesnym światowym kryzysem gospodarczym. Ale akcenty krytyczne były różnie rozłożone: dotyczyły ogólnej krytyki ekonomii (neoliberalnej), nieskuteczności w rozpoznaniu i zmaganiu się z kryzysem, krytyki nadmiernego formalizmu itp. Postawa ta zbiega się z występującym w publicystyce ekonomicznej nurtem określanym mianem „kryzysu ekonomii”. Wyznacznikiem drugiej postawy (bardziej zachowawczej) jest przeświadczenie, że kryzys zdezaktualizował niektóre twierdzenia ekonomii neoklasycznej, ale możliwe są odpowiednie korekty (w duchu ekonomii post-neoklasycznej).

Redakcja Europejskiego Monitora Ekonomicznego udostępnia swoje łamy grupie ekonomistów, którzy przygotowali program badawczy „Polska ekonomia” (publikowany niżej) oraz doraźnie zapewnia z nimi kontakt ( redakcja@monitor-ekonomiczny.pl) w celu wyjaśnienia szczegółowych aspektów projektu i ewentualnego nawiązania współpracy. Jesteśmy upoważnieni do publicznego zaproszenia do udziału w tym prestiżowym przedsięwzięciu nauczycieli i naukowców akademickich zajmujących się metodologią nauk społecznych, teorią ekonomii oraz historią myśli ekonomicznej. Realizacja projektu rozpocznie się z nowym rokiem akademickim. Współpracę i prezentację wyników badań zapewni przygotowywana obecnie sieć internetowa (NETWORK). Red. EEM.

Projekt badawczy „POLSKA EKONOMIA”

Doceniając znaczenie nauk ekonomicznych dla edukacji społeczeństwa polskiego, rozwoju podstaw naukowych nowoczesnej praktyki gospodarczej, kształtowania polityki społeczno- ekonomicznej, analizy międzynarodowych stosunków gospodarczych i sytuacji geopolitycznej oraz dla formowania opinii społecznej uznajemy za konieczne rozpoczęcie wielkiego projektu badawczego „Polska ekonomia”. Projekt będzie oparty na współpracy ekonomistów z różnych środowisk akademickich, mających znaczny dorobek naukowy oraz krytyczny stosunek do dotychczasowej ortodoksji ekonomicznej.

  1. Odnotowujemy poważne osłabienie aktywności naukowej i badawczej polskiego środowiska ekonomicznego, które wynika głównie z ograniczenia potrzeb informacyjnych i eksperckich rządu oraz likwidacji przemysłu polskiego. Osłabienie aktywności środowiska ekonomicznego wynika również z likwidacji zaplecza naukowo-badawczego podstawowych sektorów przemysłowych, rolnictwa i gospodarki przestrzennej, a także z restrykcyjnego ograniczenia funduszy na gospodarcze projekty badawcze.
  2. W sytuacji światowego kryzysu ekonomicznego i jego poważnych konsekwencji gospodarczych, społecznych i politycznych kraje, które nie podejmują odpowiednio szybko i zdecydowanie przewartościowania dotychczasowej polityki (krajowej i zagranicznej) skazane są na niepowodzenie i utratę dotychczasowej pozycji w świecie. Brak niezależnej od ośrodków zewnętrznych wiedzy ekonomicznej o zachodzących przeobrażeniach, słabe przewidywanie ich konsekwencji oraz nieumiejętność wykorzystania tej wiedzy uniemożliwiają podjęcie niezbędnych rozwiązań politycznych.
  3. Jednym z najważniejszych przejawów współczesnego kryzysu światowego jest ignorowanie moralnych aspektów życia społeczno-gospodarczego. Zagadnienie „ekonomia a moralność” wymaga obecnie gruntownego przemyślenia. Polska ekonomia posiada cenne tradycje w ujmowaniu związku ekonomii i moralności, co sprzyja przywróceniu właściwych relacji. Podkreślając szczególne znaczenie tego zagadnienia mamy także na uwadze potrzebę krytycznego spojrzenia na doświadczenia okresu tzw. transformacji ustrojowej.

Ekonomia powinna przyczyniać się do budowy konsensusu moralnego.

  1. Światowy kryzys gospodarczy doprowadził do zakwestionowania dominującej dotychczas ekonomii neoliberalnej. Jej tezy i zalecenia okazały się mało przydatne, a nawet w części tendencyjne. Mając na względzie fakt, iż powszechne programy edukacyjne, polityczne i medialne bezpośrednio lub pośrednio nawiązują do ekonomii neoliberalnej, widzimy pilną konieczność wypracowania alternatywnej podstawy dla systemu edukacji i polityki, a także odpowiedniej pozycji opiniotwórczej. Jest to podstawowy warunek odnowy świadomości ekonomicznej społeczeństwa.
  2. Polska ekonomia nie może być oderwana od polskich realiów społecznych i gospodarczych. Jej rozwój – wraz z rozwojem historii gospodarczej – powinien odzwierciedlać potrzeby praktyki gospodarczej i politycznej kraju. Metodologię ekonomii powinno cechować podejście umożliwiające analizę rzeczywistych procesów społeczno-gospodarczych. Wraz z zakwestionowaniem ekonomii neoliberalnej celowe wydaje się zakwestionowanie charakterystycznego dla niej indywidualizmu metodologicznego.

Szczególnym zagadnieniem i zarazem punktem wyjścia dla niniejszego projektu może być zaniedbane zagadnienie budowy ustroju społeczno-gospodarczego Polski

  1. Ciągłość rozwoju bogatej historii polskiej myśli ekonomicznej została poważnie osłabiona przez ponad pół wieku dominacji ekonomii marksistowskiej, a następnie ekonomii neoliberalnej. Spowodowało to znaczny zanik specyfiki polskiej ekonomii. Twórcze wykorzystanie historycznego dorobku polskich ekonomistów nie jest przeciwstawne tworzeniu nowoczesnej nauki ekonomicznej. Dorobek ten, bowiem ujmuje doświadczenie historyczne, które należy wzbogacać o współczesne doświadczenie.

Jeśli chcemy, aby ekonomia wspomagała rozwój społeczny i gospodarczy Polski, powinna dawać pierwszeństwo doświadczeniu, a nieoderwanym od realiów koncepcjom teoretycznym.

Projekt współpracy obejmuje również wspieranie indywidualnych inicjatyw uczestników na forum publicznym oraz udostępnianie im zgromadzonej dokumentacji do własnej działalności naukowej i społecznej.

Warszawa, 1 lipca 2011

2011-08-19 09:51:37 | odsłon: 4598

Czy znaczenie nauki polskiej w świecie maleje?

Karol Życzkowski

Z kanadyjskiego punktu widzenia

Czy znaczenie nauki polskiej w świecie maleje?

Niedawno otrzymałem e-mail z Council of Canadian Academies z grzeczną prośbą o udział w ankiecie dotyczącej pozycji nauki kanadyjskiej na tle światowym w uprawianej dziedzinie nauki. Różne anonimowe ankiety najczęściej ignoruję, ale ponieważ tym razem list był starannie podpisany, adres w Ottawie wyglądał wiarygodnie, a ankieta miała być krótka, zdecydowałem się wziąć w niej udział. Po wybraniu specjalności „fizyka matematyczna” odpowiedziałem na kilka pytań na temat kanadyjskich osiągnięć w tej dziedzinie, po czym byłem proszony o wybór 5 krajów, w których rozwój tej dziedziny nauki ma znaczenie globalne.

Ceniąc wysoko osiągnięcia polskich matematyków i fizyków teoretyków zacząłem się zastanawiać, czy obiektywnie rzecz biorąc byłoby możliwe, aby rzetelnie zakwalifikować Polskę do pierwszej piątki w tej dziedzinie na świecie1, jednocześnie patrząc na menu rozwijające się na ekranie. Pojawiła się długa lista 40 możliwości, z wszystkimi krajami wielkimi w świecie nauki, ale także z Egiptem, Islandią, Meksykiem, Nową Zelandią, Południową Afryka i Turcją, lecz ku memu zaskoczeniu i irytacji, w zestawie polecanych opcji napis „Poland” nie pojawił się. Nerwowo przewijałem myszą ekran i upewniwszy się, że nasz kraj nie został w ogóle przewidziany przez autorów ankiety, w przypływie emocji chciałem natychmiast przerwać jej wypełnianie.

Po krótkiej szamotaninie znalazłem jednak na dole ekranu wypisane małym drukiem pole „Other: Please specify”co tylko nieznacznie poprawiło moje samopoczucie. Po chwili postanowiłem jednak ankietę ukończyć i spokojnie zastanowić się, dlaczego kanadyjskim ekspertom od organizacji badań naukowych Polska nie kojarzy się z naukową potęgą.

Dyscyplina NaukiMiejsce Polski w świecieLiczba pracLiczba cytowańŚrednia liczba cytowań pracy
Mathematics146 18615 5252,5
Physics1524 029177 7877,4
Space Science162 89844 12815,2
Chemistry1729 110203 5277,0
Engineering2213 78744 1783,2
Biology & Biochemistry249 20977 7118,4
Computer Science263 1168 3172,7
Clinical Medicine2617 331183 05610,6
Agricultural Science302 58513 6755,3
Geosciences333 62716 2304,5
Economics & Business415231 0962,1
Social Sciences421 1792 3342,0

Pozycja Polski w świecie pod względem liczby cytowań prac z okresu styczeń 2001- czerwiec 2011. Dane za Essential Science Indicators, ISI Web of Knowledge, wg oryginalnego podziału dyscyplin.

Osiągnięcia uczonych polskich w dziedzinie nauk ścisłych znane są od dawna, a podczas dwudziestolecia międzywojennego, w najlepszych czasach Stefana Banacha, polska szkoła matematyczna stanowiła potęgę światową. Niestety w wyniku II wojny światowej utraciliśmy pozycję lidera w tej dyscyplinie i nie odzyskali jej po dziś dzień. Jak pokazuje zamieszczona tabela, polska matematyka zajmuje obecnie 14 miejsce na świecie2 pod względem całkowitej liczby cytowań artykułów matematycznych pisanych przez uczonych danego kraju. Jeżeli cytowana praca była wspólnym dziełem autorów z kilku krajów, to każdemu krajowi przyznawano po jednym punkcie. A wiec jeśli polski stypendysta napisał pracę za granicą i obok aktualnego miejsca pracy podał też afiliację polską (a tak zawsze należy czynić !), to każde późniejsze odwołanie do tej pracy w literaturze zwiększało wartość wskaźnika naszego kraju.

Inne dziedziny nauki polskiej zajmują dalsze miejsca w tej klasyfikacji. O ile polska fizyka, astronomia i chemia trzymają się jeszcze w drugiej dziesiątce krajów świata, to pozycje poza pierwszą dwudziestką, jakie zajmuje Polska w innych dziedzinach nauki z pewnością nie odpowiadają naszej tradycji i aspiracjom. Biorąc pod uwagę sumarycznie wszystkie dyscypliny Polska zajmuje 25 miejsce pod względem liczby cytowań, które wszystkie prace napisane przez autorów danego kraju uzyskały łącznie w latach 2000-2011.

Do wszelkich indeksów bibliometrycznych należy podchodzić bardzo ostrożnie, ale wydaje się że 25 miejsce odzwierciedla aktualne znaczenie polskiej nauki w świecie. Dodajmy jeszcze że w wielu innych klasyfikacjach nasza pozycja jest jeszcze słabsza: przykładowo w kategorii względnej liczby cytowań Polska z wynikiem 6,6 cytowania na opublikowana pracę zajmuje 94 (!!) miejsce w świecie, za Wietnamem, Gwadelupą, Wenezuelą i Mongolią. W tych krajach pisze się znacznie mniej publikacji niż u nas, ale też mniej takich, których później nikt nie cytuje…

Porównanie zmian wartości wskaźników bibliometrycznych sugeruje, że względne znaczenie nauki polskiej w świecie nie rośnie, a wręcz spada. W różnych klasyfikacjach jesteśmy stopniowo wyprzedzani zarówno przez kraje mniejsze pod względem ludności (Szwecja, Izrael, Dania, Tajwan, Finlandia), jak i większe (Korea Południowa, Indie, Brazylia). Czy przeprowadzane obecnie reformy organizacji nauki polskiej oraz utworzenie Narodowego Centrum Nauki wystarczą, aby odwrócić ten niekorzystny trend?

1 Do pierwszej piątki niestety nie, ale do pierwszej dziesiątki już może tak, a do pierwszej dwudziestki z całą pewnością!

2 za USA, Chinami, Francja, Niemcami, Anglia, Włochami, Kanadą, Hiszpanią, Japonią, Australią, Rosją, Izraelem i Holandią

21 października 2011

2011-10-28 07:08:27 | odsłon: 8294

Nagroda imienia Artura Rojszczaka

Nagroda imienia Artura Rojszczaka

przyznawana wyróżniającym się młodym uczonym

Klub Stypendystów Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej po raz siódmy ogłasza konkurs o nagrodę im. Artura Rojszczaka, naszego tragicznie zmarłego Kolegi, znakomitego filozofa, jednego z założycieli i głównych animatorów Klubu.

Istnieje wiele programów nagród przyznawanych za wybitne osiągnięcia naukowe. Jednakże, w czasach pościgu za sukcesem mierzonym komercyjną skutecznością aplikacji czy pozycją w indeksie cytowań na rynku literatury naukowej, pewne fundamentalne dla świata nauki wartości umykają uwadze sponsorów i nieczęsto są nagradzane. Nagroda Artura ma za szczególne zadanie promować humanistyczną postawę, szerokość horyzontów i umiejętność przekraczania ram wąskich specjalizacji naukowych – a więc te wartości, których wspaniałym uosobieniem był nasz Kolega. Intencje jakie nam przyświecały kapitalnie odczytał profesor Maciej Grabski, wieloletni prezes FNP i honorowy członek Klubu:

Nie jest to, ściśle rzecz biorąc, nagroda za osiągnięcia naukowe, bowiem zgodnie z regulaminem Laureat musi nie tylko prowadzić rzetelną działalność naukową, dydaktyczną i społeczną, ale również powinien umieć przekraczać granice swojej specjalizacji. Wzorca nie powinien więc stanowić nawet bardzo wybitny ale zaszyty nosem w swoje kajety uczony. Chodzi więc nie o promowanie “poprawności naukowej” ale o postawy aktywne, o wyróżnienie ludzi wokół których coś się dzieje, którzy potrafią swoją pasję naukową przenieść poza własne biurko czy stół laboratoryjny, a więc nie zawężających swojego pola widzenia “końskimi okularami” własnej dyscypliny. … W naszej nauce, prześladowanej lokalnymi fundamentalizmami i totalną nieumiejętnością ogólnonaukowej dyskusji oraz brakiem autorefleksji nad samym sobą, takich postaw bardzo brakuje.

Pragniemy też, by nagroda Artura przyczyniła się do promowania Fundacji na Rzecz Nauki Polskiej i jej osiągnięć. Każdy z nas dostąpił zaszczytnego wyróżnienia, jakim było przyznanie stypendium FNP. Chcemy, by cząstka tego, co sami otrzymaliśmy, przyczyniła się do wsparcia tej jedynej w swoim rodzaju instytucji działającej w Polsce.

Nagroda im. Artura Rojszczaka jest indywidualną nagrodą pieniężną (5000 zł netto) przyznawaną młodym doktorom, którzy obronili pracę doktorską w ciągu ostatnich pięciu lat. Kandydatów do Nagrody mają prawo zgłaszać członkowie Klubu na podstawie informacji własnych i przekazanych im przez środowisko naukowe. Termin składania wniosków przez członków Klubu upływa 31 stycznia 2012 roku. Regulamin nagrody jest dostępny na stronie internetowej Klubu (www.ksz-fnp.org). Na tej samej stronie dostępne są informacje o członkach naszego Klubu, z którymi można się kontaktować w sprawie proponowanych kandydatów, a także informacje o laureatach poprzednich konkursów.

Będziemy bardzo wdzięczni za pomoc w upowszechnieniu informacji o ustanowionej przez nas nagrodzie.

Joanna Rutkowska – opiekun Nagrody

NagrodaArtura@ksz-fnp.org

Instytut Nauki o Środowisku UJ, Kraków, tel. (12) 664 5199

2011-12-03 12:04:28 | odsłon: 7888

Granice akademickiej hańby

Granice akademickiej hańby

V……m

Ustaliłem z Redaktorem Naczelnym Niezależnego Forum Akademickiego, że nazwisko ujawnię wraz z rozpoczęciem nowego roku akademickiego (1 października – chyba, że zaistnieją takie okoliczności, by łaciński skrót mego nazwiska rozszyfrować wcześniej). Ta formuła może się okazać w dwójnasób odkrywcza. Jest to też w jakimś stopniu wyzwanie interesujące dla NFA.

Aspekt pierwszy. Potęgę internetowej solidarności ujawnił skandal ACTA. Może ta formuła narracji wyzwoli przede wszystkim wśród studentów moc sprawczą na dużą skalę – autentyczną wielopodmiotową medialną debatę o stanie szkolnictwa wyższego w Polsce i podjęcie skutecznej odnowy systemowej. Nie ujawniam nazwiska dlatego, by natychmiast nie skojarzyć o jaką uczelnię wyższą chodzi. Może ten przypadek nie jest odosobniony. Ufam, że studenci i absolwenci uczelni (na głos nauczycieli akademickich tej szkoły nie liczę) zachowają godność i klasę, tak jak czynili dotychczas. Mam na myśli ich wypowiedzi w mediach lokalnych w przeddzień i po wyborze rektora.

Aspekt drugi. Może ta formuła odmieni „wrażliwość instytucjonalną”. Skandal – to zbyt łagodne określenie – nie powinien pozostać obojętny Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Parlamentowi Studentów Rzeczypospolitej Polskiej, Rzecznikowi Praw Obywatelskich, być może nawet Najwyższej Izbie Kontroli, ale na pewno Komisjom Etyki różnych szczebli, albowiem na szczycie tej piramidy akademickiej hańby są dwaj samodzielni pracownicy nauki.

Opisane niżej zdarzenia są świetnym odwzorowaniem sensu słów Pissarro: „dlatego mamy królów, hrabiów, senatorów etc., gdyż ludzie choć mają stopy, uwielbiają chodzić na kolanach”. Ta wypowiedź nie przystaje do studentów uczelni, o której tu mowa. Przeciwnie, studenci tej uczelni są godni najwyższego szacunku i pochwały za dzielność, uczciwość, honor, dobre wychowanie i wiele innych cnót. Nie można dopuścić, by ich traktowano w sposób skrajnie instrumentalny. Najbardziej za odwagę powiedzenia NIE. Te dwa wpisy internautów (a jest ich bardzo wiele w prasie lokalnej) są najlepszym uzasadnieniem powodu, dla którego zamieszczam swój tekst w takiej właśnie formule: „sensacyjny wybór !!! a dla studentów pokaz prawdziwej demokracji ! bezcenna nauka!”; „polityka szkolnictwa wyższego dała znowu (niestety) o sobie znać…Przykre ale prawdziwe.”

Może jednak pobudką silniejszą jest to, że należę do zamierającej chyba grupy romantyków nauki, dla których uczony to władca bez władzy.

Zdarzyło się w Polsce

W styczniu 2012 ukazał się ogólnie dostępny esej, który miał zachęcić społeczność tejże szkoły i podmioty najbliższego otoczenia do dyskusji nad jej rozwojem w dłuższej perspektywie. Brak polemiki ze strony środowiska. Jednakże krytyczny tekst i śmiałe propozycje radykalnych zmian musiały zabrzmieć na tyle grozie dla wąskiej grupy interesu akademików umiłowanych w władzy, aletakże zaskakująco szerokiej grupy konformistów, że w lutym senat uczelni pośpiesznie modyfikuje statut dokonując „aksamitnej manipulacji”. W punkcie 3 paragrafu 54 głoszącym, że „bierne prawo wyborcze przysługuje nauczycielom akademickim zatrudnionym w uczelni (…) dopisujejako podstawowym miejscu pracy (…)”. Istota tkwi w tym, że w toku roku akademickiego, w którym wybierane są władz uczelni zmieniona została najważniejsza zasada – dotycząca biernego prawa wyborczego (bycia wybranym). Tymczasem pracownicy zadeklarowali hierarchię zatrudnienia z początkiem roku akademickiego.

Nazwanie hipokryzją późniejszego stwierdzenia rektora pełniącego urząd, że każdy mógł wcześniej zadbać o spełnienie kryteriów wyborczych, by zostać rektorem, byłoby nieuzasadnioną kurtuazją. Takie stwierdzenie jest dowodem niebywałej arogancji wobec samodzielnych pracowników zatrudnionych w uczelni i studentów. Więcej – bodaj najpoważniejszym świadectwem akademickiej hańby na najwyższym szczeblu.

Ta manipulacja wyeliminowała profesorów i doktorów habilitowanych nie tylko z możliwości bycia rektorem, ale także elektorem. Do lutego kryteria wyborcze spełniał każdy profesor i doktor habilitowany nie będący w wieku emerytalnym i który był zatrudniony w pełnym wymiarze czasu pracy. Wybór był szeroki. Wstydliwa (nie dla wszystkich) zmiana statutu jest pogwałceniem najlepszych obyczajów akademickich. Konformiści – doktorzy i magistrowie – wybrali samodzielnym pracownikom nauki ich najważniejszego szefa. W normalnych uczelniach o wyborze rektora przesądzają głosy profesorów, doktorów habilitowanych i studentów.

Nie ważne, kto złożył wniosek modyfikacji statutu. Senat wniosek przyjął a senatem kieruje rektor. Jakie jest merytoryczne, a przede wszystkim etyczne uzasadnienie wniosku w takich okolicznościach? Współsprawcami tej hańbiącej zmiany są ci członkowie senatu, którzy wniosek poparli. Kto jednak odpowie na wcześniejsze pytanie. Czy w ustępującym senacie uczelni są jeszcze ludzie honoru?

W marcu senat uchwala regulamin wyborczy odpowiedni do struktur i liczebności kadr akademickich wielkich uniwersytetów. Szkoła zaś dysponuje takim potencjałem nauczycieli akademickich, że bierne prawo wyborcze, by zostać elektorem, spełniają jedynie doktorzy i magistrowie.

Dezinformacja wyjątkowa. Bardzo wysokiego szczebla pracownik uczelni powiadamia, że regulamin jest sformułowany ogólnie i kandydatem może być każdy samodzielny pracownik nauki zgłoszony przez elektora a rygor zatrudnienia dotyczy dopiero 1 października. Władze coś konsultują w MNiSW (a był czas w toku procedowania ordynacji wyborczej). Zdezorientowani elektorzy zgłaszają 7 kandydatów – żadnej informacji na stronie internetowej uczelni kogo i z czyjej rekomendacji. W ogóle brak informacji o wyborach.

Spotkanie, pseudo wyborcze, w sali dla ok.100 osób, wypełnionej w 40%. Godzina 12, w szkole gwar. Przewodniczący komisji wyborczej (spoza pracowników uczelni) wyjaśnia, ku zaskoczeniu studentów, że wszystkie wymagane kryteria spełnił tylko jeden kandydat. Bacząc, by nie wprawić w zakłopotanie młodego elektora, który rekomendował tego kandydata nie poprosiłem ani o ujawnienie tej osoby, ani by uzasadniła tę rekomendację. Rozum i tradycja akademicka podpowiadają, że rekomendujący powinien być współpracownikiem z najbliższego otoczenia kandydata. Nic bardziej mylnego. Kto nim był? Ta informacja wiele by uświadomiła zgromadzonym.

Na pytanie, czy kandydat spotka się oddzielnie z studentami, wszak do wyborów zostały 22 godziny, najwięcej miał do powiedzenia przewodniczący. Szafował odsyłaczami do prawa (w domyśle – regulaminu wyborczego). Jest zatem albo niekompetentnym przewodniczącym, albo wyrafinowanym, cynicznym kłamcą. Ów regulamin zobowiązuje (i nic nie mówi, że w przypadku jednego kandydata może być inaczej), że „na wniosek przewodniczącego komisja … ustala termin i miejsce spotkania kandydatów z całym środowiskiem akademickim uczelni”. Grupa interesu zadbała, a to jest hańbą niebywałą i chyba złamaniem prawa, żeby o spotkaniu było jak najmniej informacji. Żadnych obwieszczeń w miejscach powszechnie dostępnych dla społeczności uczelni. Żadnej informacji na stronie internetowej. Konspiracja najwyższych lotów (sala dla zalewie 100 osób).

Przewodniczący nie jest akademikiem, ale kandydat? Tym co zaprezentował – może dlatego, że nie przewidział takiego pytania – odsłonił rzeczywisty cel własny i grupy interesu, którą reprezentuje. Ta grupa nie ma poczucia konieczności wypełnienia misji wobec tych, dla których uczelnie wyższe są tworzone, a ta jest państwową. Dla ludzi tego pokroju studenci to masa, która uzasadnia stanowisko rektora i inne intratne posady na koszt państwa. Studenci doznali upokorzenia z najmniejspodziewanej strony.

Ewenement na skalę co najmniej ogólnopolską. Kandydat nie przedstawia na piśmie żadnego programu. Deklaruje jedynie, że „będzie kontynuował wielkie dzieło poprzednika”. Komfortowa sytuacja. Z czego rozliczyć za 4 lata? Przepraszam – były dwie obietnice. Pierwsza, że nie zamierza ubiegać się o reelekcję (nihil novi: już za dwa lata będzie w wieku emerytalnym ustalonym dla dr hab.). Druga, że za 4 lata zostawi uczelnię jako Akademię … (nazwa). Nie kłamał. Obnażył ignorancję – kandydat nie ujawnił sposobu w jaki przez 4 lata dwie podstawowe jednostki organizacyjne uczelni, dziś bez struktur i tradycji akademickich, uzyskają prawo do doktoryzowania w dwóch różnych dyscyplinach wiedzy.

Ponadto brak konsekwencji. Przecież to jest zasadnicza chęć zmiany. Rektor urzędujący od początku istnienia uczelni (dwunasty rok) pozostawia ją bez własnej kadry akademickiej nie tylko o najwyższych kwalifikacjach – także szczebla pomocniczych pracowników nauki, czyli adiunktów z doktoratami. W instytucie, którego jestem pracownikiem, na pierwszym etacie jest tylko dwóch doktorów.

Profesorowi uczelni, który w tej sali, wypełnionej zawsze po brzegi, przez kilka lat przekazywał studentom wiedzę (kilkaset godzin) przewodniczący – przy wtórze urzędującego rektora i kandydata – zamyka usta po pierwszym pytaniu. Profesor chciał się tylko upewnić, czy kontynuacja dzieła ma polegać na tym, że nauczyciele akademiccy nadal nie będą się nawzajem rozpoznawać, a część nie będzie miała nawet krzesła, biurka i wizytówki na drzwiach, by student i każda inna osoba wiedziała, gdzie mogą się spotkać. Już to właśnie pytanie okazało się zbyt niewygodne.

Nie mógł publicznie uzyskać potwierdzenia, czy kontynuacja to: nepotyzm; brak systemu rozwoju naukowego własnej kadry; zamknięcie się na elastyczny model studiów (kanon Strategii Bolońskiej) w uczelni, która ma jedne z najlepszych możliwości, jeśli chodzi o kameralne szkoły kształcenia wielokierunkowego; zgoda na udział magistra (u progu naukowej kariery) w konferencji międzynarodowej warunkowana imiennym zaproszeniem organizatora; konieczność dokonania opłaty konferencyjnej przez głównych realizatorów konferencji we własnej uczelni; „utajniona” – niczym filia szkoły wywiadu w Kiejkutach – strona internetowa (brak elektronicznej wersji statutu, nazwiska tylko kadry kierowniczej i członków senatu, brak informacji o kadrze nauczającej – kwalifikacjach akademickich, rocznych osiągnięciach naukowych, dydaktycznych i organizacyjnych, etc. ); konsekwentne trzymanie się końcowych pozycji rankingów tej kategorii szkół wyższych; wieloosobowe biuro promocji – czego?, skoro tyle poufności i kamuflażu; etc.

Profesor – przygotowany na tę sytuację – oświadczył, że jeszcze przed spotkaniem przesłał pocztą wypowiedzenie z pracy, kandydatowi na rektora (jako pierwszemu) wręczył list otwarty, który kieruje do wspólnoty akademickiej uczelni oraz własną koncepcję jej rozwoju nie zastrzegając sobie praw autorskich.

Konformistów najbardziej skompromitowali nauczyciele akademiccy- elektorzy. W tym spotkaniu uczestniczyli – w przeciwieństwie do elektorów studentów – nieliczni (akademicka hańba szczebla podstawowegoarogancja wobec środowiska, które ich wybrało na swych reprezentantów; dowód wprost, że studentów traktują instrumentalnie, a przed władzą chodzą na kolanach). Następnego dnia ma wymowę 25 głosów poparcia dla jedynego kandydata. Tak solidarne poparcie może zapewnić tylko grupa świadoma, co oznaczy kontynuacja (nawet nie musieli słuchać osobiście tej deklaracji kandydata – chyba wiedzieli co powie – obrzydliwe) – przecież przez 12 lat zostali do tego przyzwyczajeni. Nagrodą będzie komfort stabilnej „niezależności” bez habilitacji, ba !!! doktoratu. W instytutach uczelni nie ma bowiem katedr i zakładów (formalnie chodzi o oszczędzanie – zręczny kamuflaż budowania poddańczych relacji).

Dyrektor instytutu i zastępca w odległym mieście, na swoich pierwszych etatach, a o identycznych kwalifikacjach doktor „miejscowy” nie dopuszczony do władzy na tym szczeblu. Kto ma solidarnych konformistów kontrolować (rzecz nie dotyczy części wspaniałych nauczycieli akademickich uczelni)? Gdzie taki drugi raj? Ale gdzie w tym miejsce na elementarną przyzwoitość – stworzenie opartych na zdrowej akademickiej konkurencyjności warunków rozwoju młodych kadr, powiązanej z przejrzystym system gratyfikacji za kreatywność, oraz troska o jakość kształcenia. Czy buta współsprawców tak skandalicznego stanu rzeczy będzie właściwie osądzona? Studenci z wielką klasą już tego dokonują.

Wąska grupa interesu nie do końca ufała w lojalność konformistówPozornie sprawny socjotechnik owej „ELITY” zadbał, by elektorzy nie uczestniczący w spotkaniu z kandydatem, przypadkiem nie zapoznali się przed głosowaniem z listem otwartym i koncepcją niezależnego profesora – koperty, w imię „najwyższych standardów demokracji”, były pod jego kontrolą (twórczo oszczędził im dylematów moralnych) – i do tego tak stłoczył elektorów w sali senatu, by w trosce o zapewnienie ustawowego rygoru tajności głosowania mogli mieć komfort wzajemnego podglądu.

Pozorna sprawność socjotechnika i owej „ELITY” polega na tym, że formalnie osiągają zamierzone cele. Co z tego – pogrążają się brakiem etyki i przyzwoitości. Ocen otoczenia ani nie da się zmanipulować, ani tym bardziej kontrolować w sposób, jakiego socjotechnik użył wobec solidarnej części elektorów, by odciąć ich od myśli niezależnej.

Czy otoczenie może liczyć na reakcje sumieniowe „ELITY”? Wątpię – choć szkoła wymaga użycia skalpela i gruntownej rehabilitacji. Może jednak? Ostatecznie rektor elekt jest lekarzem – primum non nocere – ale właśnie najpierw konieczne jest katharsis, jako warunek wewnętrznego odrzucenia zadeklarowanej kontynuacji (realny program otrzymał). Zatem – medice cura te ipsum.

Upadek na dno hańby wcale nie oznacza końca – z tego poziomu jest jeszcze szansa odbicia się (pozostania także). Studenci uczelni mają więc moralne prawo, by żądać od władz uczelni przedłożenia w trybie pilnym podstawowych informacji o kwalifikacjach akademickich ich nauczycieli i corocznych osiągnięciach (lub ich braku). Od tego jest strona internetowa (niestety, ta uczelnia ma najgorszą w Polsce). Niebawem nowy rok akademicki. Wszyscy mają prawo, a wielu możliwość, aby przenieść się do uczelni, gdzie student nie jest statystą w grach strategicznych tzw. elit i poddańczo solidarnych konformistów.

Naoglądałem się amerykańskich filmów, w których negatywnych bohaterów z bardzo wysokich kręgów władzy po ich (filmowej) śmierci chowano z najwyższymi honorami. Konkluzja zawsze była niemal identyczna – Ameryka nie może się zhańbić. Szkole wyższej w Polsce daleko do Ameryki. To nie jest jednak kryterium wyznaczania różnych norm etycznych uzależniając je od szczebla władzy i wcześniejszych zasług. Kodeks honorowy to jednakowe zobowiązanie dla wszystkich, choć można go świadomie odrzucić. Zasługi wcześniejsze nie upoważniają tolerowania hańby.

Mam problem z dobraniem pierwszego słowa/słów ostatniego akapitu. „Najsmutniejsze”, „Kuriozalne”, „Godne pożałowania” …, że główny sprawca tej piramidy akademickiej hańby i patologii miał do samego końca możliwość wyjścia honorowego. Może jest to niemożliwe dlatego, że odwaga powiedzenia przepraszam najsilniej blokowana jest świadomością skumulowania realnej władzy różnych poziomów. Jak widać nadmiar władzy demoralizuje.

2012-05-10 16:07:27 | odsłon: 10625

Kandyd a.d. 2012, czy skok na kasę?

Waldemar Korczyński

Kandyd a.d. 2012, czy skok na kasę?

Przeczytałem artykuł min. Kudryckiej („Procent dla nauki”, GW z 16.05.2012) o propozycjach finansowania nauki poprzez rozmaite przepływy forsy z gospodarki. Ja nigdy nie mogłem pojąć jak ideologię tego przepływu środków i niejako „odwrotnego” doń transferu wyników nauki do gospodarki pogodzić można z koncepcją uniwersytetu jako „korporacji nauczanych i nauczających wspólnie poszukujących prawdy”. A na czymś takim opierał swój pomysł na uniwersytet Wilhelm Humboldt, kiedy dwieście lat temu robił w Prusach swoją reformę edukacji.

Warto sobie przypomnieć, jak po tej reformie z zapyziałego naukowo państwa stały się Prusy (również przed rokiem 1870, tj. przed zjednoczeniem Niemiec!) znaczącym ośrodkiem myśli naukowej, by po zjednoczeniu wystrzelić na światowego lidera. Można tu, oczywiście, wypominać mieszankę atmosfery „pruskiego Oświecenia” i niemieckiego Romantyzmu, ale nie kwestionując ich wpływu na naukowy sukces Prusaków zauważyć warto, że w nauce, to początkiem był chyba jednak uniwersytet berliński. Humboldtowska koncepcja uniwersytetu jako jeden z głównych warunków rozwoju nauki wymieniała swobodę naukowca w zakresie wyboru tematyki badań.

Zdaje się, że był to jeden z zasadniczych powodów ustanowienia finansowanego przez Państwo „zawodu” profesora, który mógł „olewać” rozmaite mody i zapotrzebowania przemysłu czy handlu. I ta koncepcja sprawdzała się przez ponad sto lat. To łatwo sprawdzić licząc znaczące, tj. zmieniające jakiś paradygmat, odkrycia naukowe od tamtego czasu do dziś. Ogromna większość powstawała nie tylko przy braku jakiejkolwiek współpracy, ale wręcz w izolacji od dynamicznie rozwijającego się przemysłu. Na jakiej więc podstawie mam sądzić, że ta „współpraca” akurat dziś będzie dla nauki korzystna?

Czytając o amerykańskich sukcesach (por. Sheldon Krimsky, Nauka skorumpowana, PIW, W-wa, 2006) można trochę zwątpić. Mogę od biedy zrozumieć związki z przemysłem tzw. nauk inżynieryjnych „przerabiających” odkrycia naukowe na użyteczne gospodarczo procedury, ale mam w ogóle poważne wątpliwości na ile jest to jeszcze nauka, a na ile jej – szeroko rozumiane – zastosowania. Rozumiem (może, lepiej, przyjmuję do wiadomości), że mocą stosownej ustawy również sztuka, czy kronikarstwo jest nauką (ale może ktoś uczony wskaże jakieś odkryte przez rzeźbiarzy czy kronikarzy prawa naukowe podobne np. do praw fizyki), bo tak się ustawodawcy spodobało.

Jaki ma to związek (jakieś analogie?) z taką np. fizyką pojąć jednak nie mogę. Nie wiem gdzie leży granica między tym, co w inżynierii czy sztuce „naukowe”, a co nie.

A rozróżnienie to ma dla finansowania nauki znaczenie zasadnicze, bo dobrze byłoby dokładnie wiedzieć, co mianowicie „wspierać” ma opisywana w artykule „współpraca”.

Nie znam też, mimo, że pilnie szukałem żadnej dobrej definicji nauki. Wiem jednak na pewno, że taka np. fizyka czy chemia nauką jest, a przygrywanie do tańca u cioci na imieninach nie.

W artykule nie napisano jakie to „dziedziny naukowe” mają być wspierane przez wspomniany w tekście jednoprocentowy odpis od podatku przedsiębiorstw. Chcę wierzyć, że te, co do których nie ma wątpliwości, że są naukowe, a nie „utylitarne”. Sprawa ma wymiar moralny i społeczny, bo ten odpis, to powierzenie w ręce nielicznych szefów przedsiębiorstw całkiem dużej forsy publicznej, na pewno liczonej w miliardach lub setkach milionów. Jeśli mowa jest o finansowaniu wspomnianych „nauk inżynierskich”, to rodzi się natychmiast podejrzenie o umożliwianie przedsiębiorstwom finansowania koniecznych dla egzystencji na rynku, a prowadzonych dziś środkami własnymi, badań ze środków publicznych. Chodzi nie tylko o wykorzystanie sprzętu (np. laboratoriów), materiałów (np. drogich odczynników lub próbek), ale również „siły żywej”, naukowców, którzy mogliby poświęcić swój czas na rozwiązywanie innych, niekoniecznie tak bardzo konkretnych problemów. Mogliby np. więcej czasu poświęcać dydaktyce.

Dla przedsiębiorstw mogą to być gigantyczne oszczędności (nb. może to umożliwić zwalnianie inżynierów, bo ich robotę wykonają – za mniejsze pieniądze – uczelnie), dla uczelni niekoniecznie. Ja chcę wierzyć, że nasi naukowcy to same moralne kryształy przedkładające dobro nauki i etos naukowca („Du holde Kunst in soviel grauen Stunden”) nad wszystko inne.

Chciałbym wierzyć, że obronią mizerny potencjał finansowo – materialny (o mizerii wynagrodzeń poczytać można w artykule „Ile zarabia profesor” w Forum Akademickim z grudnia 2009) naszej nauki przed zakusami pazernych przedsiębiorców. Chcę wierzyć, że polscy naukowcy z oburzeniem odrzucą każdą, najbardziej nawet finansowo kuszącą, propozycję odejścia od swych zainteresowań (a wiem, że je mają, bo nauka polska samymi sukcesami stoi). Chciałbym, ale niektóre fakty (m.in. ostatnie teksty w GW) bardzo mi tę wiarę zamącają.

Nie bardzo też w moją wiarę wierzę, bo choć Woltera za myśliciela wielkiego uważam, to wydaje mi się, że z Kandydem to nieco przesadził. Ot, takie moje osobiste niedopasowanie do niegdysiejszej sytuacji w naszym szkolnictwie wyższym. Nie wiem dlaczego ale Judymów i Siłaczek w nauce akurat nie dostrzegam. Może ja gapowaty jestem za bardzo? A może pomysł na „wsparcie” nauki przez gospodarkę jest na takie błędy odporny?

Dobrze byłoby wyjaśnić to przed jego realizacją, bo w nauce i szkolnictwie wyższym pomysłów na naprawę było już więcej niż budowniczych autostrad, a rezultaty są chyba jeszcze gorsze.

2012-05-22 13:23:02 | odsłon: 7898

Akademicka hańba „na własny rachunek”

Roman Maciej Kalina 

Akademicka hańba „na własny rachunek”,

czyli o metodach przejęcia państwowej szkoły wyższej w dziedziczny zarząd rodzinny

Chronienie studentów jest zasadniczym powodem, dla którego pisząc w maju w NFA o „Granicach akademickiej hańby” nie podałem ani swego nazwiska (V……m, to viburnum – po łacinie kalina), ani tym bardziej nazwy uczelni. Brak pewności, że podczas rekrutacji na studia II stopnia wszystkie komentarze podmiotów otoczenia będą przyjazne.

Nowe okoliczności są powodem, że ujawniam się przed 1 października. Wprawdzie profesorska solidarność zobowiązuje, by godnie uszanować trud i dorobek przechodzącego na emeryturę rektora – tym bardziej po 12 latach nieprzerwanego kierowania uczelnią. Jednakże w zaistniałej sytuacjiodwlekanie radykalnego NIE byłoby nieprzyzwoite wobec studentów i ich rodzin, nielojalne wobec uczciwych nauczycieli akademickich tej uczelni, sprzeniewierzeniem się przysiędze doktorskiej i dobrym praktykom akademickim.

Rzecz idzie o obronę dobra wspólnego: praw i wolności studentów bez uszczerbku dla kontynuowania pokoleniowej odpowiedzialności nauczycieli za jakość kształcenia i wychowania. Uniemożliwienie rzeczywistego zarządzania tą państwową szkołą wyższą w wieloletniej perspektywie przez jedną rodzinę – jakby wynikało z drugiej części tytułu tego tekstu – jest kwestią ważną ale paradoksalnie drugoplanową.

Wysokie jest prawdopodobieństwo, że ostateczna konkluzja rozstrzygania od strony formalnoprawnej, zwłaszcza kwestii nadużycia władzy, wskaże na poważne uchybienia, może nawet naruszenie prawa (np. nie zapewnienia tajności głosowania podczas wyborów rektora), ale jaki będzie z tego skutek na przyszłość. Czas wyciszy emocje i poczucie niesprawiedliwości. Za rok, dwa zapewne tylko w umysłach absolwentów i uczciwych nauczycieli akademickich pozostanie świadomość, że wybory rektora były oparte na pozorach demokracji – potencjalni kontrkandydaci zostali pozbawieni równości szans i uczciwej konkurencji.

Na dzień dzisiejszy kwestią pierwszoplanową (ale nie jedyną) jest ocena etyczna całego splotu zdarzeń, których główny sprawca – urzędujący rektor – mógł uniknąć i osiągnąć cele własne i grupy interesu w sposób mniej kompromitujący, gdyby (…).

Rektor sam sobie zgotował matnię. Poszerzając realną władzę wzmacniał poczucie bezkarności kosztem zatracania samokontroli. Instrumentalne traktowanie norm etycznych i ludzi (w tym z najbliższego otoczenia) okazało się zgubne. Przesadził z nadużywaniem ulubionej przez siebie socjotechniki – publicznego zarzucania innym zachowań nieetycznych, czyniąc to w sposób nie tylko bezpodstawny, ale – mówiąc najdelikatniej – niewybredny. To prostacki chwyt. Kwalifikuje się do metody intensyfikacji lęku. Tu wkraczam już na grunt teorii walki (sens wyjaśniam niżej).

W dłuższej perspektywie takie czyny są prawie zawsze przeciwskuteczne. Zamiast celu, działający osiąga jego negację. Wprawdzie rektor skutecznie poszerzył rodzinie obszar władzy i zapewne rozbudził wyobrażenie wynikających z niej korzyści, jednakże etyczny wymiar tego działania jest pożałowania godny. W niesławie żegna się z pełnioną przez trzy kadencje funkcją – ukazujące się w lokalnej prasie komentarze studentów i absolwentów szkoły nie pozostawiają złudzeń. Pozostaną wprawdzie piękne mury szkoły, serwis unikalnych zdjęć strojnego w regionalne uniformy rektora, ale akademickości niewiele.

Ostatni akapit wyjaśnia sens ujęcia w cudzysłów zwrotu „na własny rachunek”. Ludzie – nawet w tak wrażliwym obszarze społecznym, jak wspólnota akademicka szkoły publicznej – za cenę nagannej oceny etycznej otoczenia społecznego podejmują się czynów haniebnych, byle kontynuować władzę, czerpać z niej satysfakcję i korzyści, utrwalić nepotyzm.

Oceny etyczne nie podlegają przedawnieniu. Liczenie jednak na poczucie wstydu przez większość sprawców akademickiej hańby i patologii, to raczej utopia. Brak poczucia wstydu jest bowiem skorelowany dodatnio z brakiem honoru. Dla ludzi o takiej mentalności czyny haniebne są normą. W przeciwnym razie osiąganie własnych celów ekspansywnych – przede wszystkim władzy i jej pochodnych– byłoby niemożliwe lub wyjątkowo trudne. Te cechy, niestety, są własnością także w zasadzie stroniących od władzy konformistów.

Kontynuowany w tym tekście opis akademickiej hańby w konkretnej publicznej szkole wyższej jest chyba wyrazistą egzemplifikacją „pułapki społecznej”, którą z perspektywy głównie socjologicznej świetnie zdefiniował Profesor Andrzej Zybertowicz (Jak wyjść z pułapki społecznej, czyli o łączeniu archipelagów polskości ).

Postać „pułapki społecznej”, w której znalazła się przede wszystkim młodzież akademicka tej szkoły nie jest sytuacją bez wyjścia. Dzielni studenci – niestety tylko oni – unaoczniają, że przezwyciężenie tej niewątpliwie trudnej sytuacji jest realne. Dzielnym jest ten, kto działa sprawnie w sprawie godziwej (T. Kotarbiński). Ci studenci dają szereg dowodów sprawnego osiągania celów godziwych, gdyż konsekwentnie respektują naczelne kryteria wartości.

Skuteczność studentów nie jest przypadkowa. Ponieważ są inteligentni, dobrze wychowani, uczciwi i wrażliwi na przejawy zła, więc szybko przyswajają metody walki szlachetnej (a ta jest zawsze defensywna lub właściwa pewnej klasie walk sportowych, gdzie atak i obrona nie są obliczone na krzywdzenie konkurentów). Nie brak im przy tym odwagi oraz determinacji, by przeciwstawić się postępowaniom uchybiającym godności zawodu nauczycielskiego, a także nadużywaniu władzy przez tych, którym przysięgali akademicką lojalność.

W efektywnym przezwyciężaniu jakichkolwiek „pułapek społecznych” ograniczone są jednak możliwości języka i metod socjologii. Kiedy zatem bardzo ogólnie opisuję defensywne działania studentów i ekspansywne dążenia władz uczelni (także związanej z władzą grupy interesu i grup wsparcia) wykorzystuję pojęcia teorii walki.

Mam świadomość, że z tej wiedzy i prakseologii – wszak ogólna teoria walki jest częścią prakseologii – korzysta niewiele osób, z uczonymi włącznie. Szkoda, albowiem teorie walki wywodzące się z prakseologii (notabene, cybernetyczna teoria walki – jest de facto teorią niszczenia celowego) są polską specjalnością naukową (odsyłam do: Krzemieniecki LA, Kalina RMAgon – a term connecting the theory of struggle with belles-lettres: A perspective of inter-disciplinary research. Arch Budo 2011; 7(4):255-265:www.archbudo.com). Szkoda zaś w szczególności dlatego, że biegłość stosowania teorii walki niezbrojnej w praktyce jest dziś szansą z jednej strony trafnej identyfikacji metod, środków i reguł stosowanych przez ludzi władzy różnych szczebli w celu jej zdobycia i jak najdłuższego sprawowania (często nie licząc się z rzeczywistymi efektami społecznymi), z drugiej – skutecznego przeciwstawiania się nadużywaniu władzy, nepotyzmowi i jakiejkolwiek niegodziwości.

Zachęcam każdego, kto podejmie się trudu bądź wyjścia z danej „pułapki społecznej”, bądź zawczasu jej zapobiegnięcia, by nie bagatelizował możliwości zastosowania metod i środków walki niezbrojnej rekomendowanych przez naukę.

Studenci zaskoczeni i zdezorientowani przebiegiem i treścią najpierw pseudo wyborczego spotkania z jedynym kandydatem na rektora (7 maja), a na drugi dzień wyborów, zapewne nie zidentyfikowali sytuacji jako etapów misternie realizowanej w tej szkole latami reguły kontrolowanego otoczenia w walce niezbrojnej. W najszerszym rozumieniu walką jest wszelkie działanie przynajmniej dwupodmiotowe (przy założeniu, że i zespół może być podmiotem), gdzie jeden przynajmniej z podmiotów przeszkadza drugiemu (T. Kotarbiński).

Zatrważające. Głównym podmiotem, na którego w ostatnich etapach ukierunkowane było przeszkadzanie innych podmiotów okazali się ci, dla których tworzone są szkoły wyższe – studenci. Grupa interesu i grupa wsparcia (senat uczelni) odebrały studentom realną szansę wpłynięcia na wynik wyborów. Rektor elekt – bodaj największy konformista tej szkoły – widać został wybrany dla pozostałych konformistów środowiska nauczycieli akademickich. Ani rektor urzędujący, ani rektor eleknie spotkali się z studentami i nie przekazali symbolicznych kluczy do uczelni na czas juwenaliów (9-10 maja).

Dodam. Rektor elekt podczas spotkania z elektorami studentami – by uzyskać ich wymaganą akceptację dla kandydata na prorektora ds. studenckich – przedmiotem dyskusji uczynił konieczność budowy parkingu na 2000 miejsc etc. Ani słowa o sposobach szumnie zapowiedzianego przekształcenia w 4 lata tej zawodowej uczelni w akademię. W takim projekcie kwalifikacje i rola prorektorów musi być wiodąca i o tym trzeba było rozmawiać.

Inne elementy (poprzedzające i następcze zdarzeń 7-8 maja) świadczące, że reguła kontrolowanego otoczenia jest niezbędna w zdobywaniu i utrzymaniu władzy: senat niemal w ostatniej chwili modyfikuje statut uczelni (jako konieczność dostosowania do 30 marca ustaleń wynikających z prawa o szkolnictwie wyższym) ale tylko w zakresie umożliwiającym osiągnięcie celów wyborczych przez grupę interesusenat uchwala regulamin wyborczy wygodny dla władzy i konformistówsynowa rektora (elektor) rekomenduje na rektora kandydata, który ostatecznie jako jedyny spełnia wszystkie kryteria wyborcze; rektor elekt rekomenduje syna rektora na prorektora ds. nauki (jedyne kryterium jakie kandydat spełnia jest stopień doktora i nie ważne, że brak mu akademickich kwalifikacji do objęcia tak odpowiedzialnej funkcji). Kolegium Elektorów akceptuje tę kandydaturę (23 maja).

Państwowa szkoła wyższa przez kolejne cztery lata niezmiennie pod nadzorem rodziny. Skuteczne okazały się także metody: grupy wybranejsplotu interesówpotencjalizacji zakresu i stopnia władzysytuacji deprywacyjnej.

Niegodziwości manifestowanej działaniami haniebnymi przez część nauczycieli uczelni studenci przeciwstawiają siłę moralną i skuteczne działania chwalebne.Wsparcie ze strony otoczenia jest ograniczone: 7 maja otrzymali mój list otwarty z koncepcją rozwoju uczelni a 10 maja NFA publikuje „Granice akademickiej hańby”. List kończę stwierdzeniem: Studentom dodaję otuchy, byście korzystając z przysługujących Wam wolności i praw skłonili władze uczelni do wdrożenia co najmniej dwóch zasad: 1) powszechnej dostępności (strona internetowa szkoły) wizerunku, kwalifikacji i bieżących osiągnięć każdego nauczyciela akademickiego; 2) współdecydowania w szerokim zakresie o programie i treści kształcenia w warstwie wykraczającej poza ustawowe standardy.

Studenci kierują do rektora dwa pisma (10-11 maja). W jednym proszą o rychłe upublicznienie wizerunku i akademickich kwalifikacji nauczycieli. W drugim powiadamiają rektora, że 16 maja w Auli Głównej Samorząd Studentów zwołuje zgromadzenie. Tematem jest „Elastyczny model studiów w uczelni o wielokierunkowym profilu kształcenia, zgodnie z kryteriami Strategii Bolońskiej”, a ja będę prelegentem (studentów zainteresował jeden z kluczowych i realnych celów programu rozwoju uczelni: elastyczny model studiów).

Niebywała skuteczność studentów, którzy na oczach urzędującego rektora i ku zdumieniu akademików łagodnymi metodami burzą co najmniej dwa porządki. Jeden utrwalany latami przez rektora. Drugi przez rektora elekta zapowiedziany jako kontynuację.

Rektor przez 12 lat zapewnił nauczycielom akademickim komfort anonimowości (władzę skutecznie umacniają metody: splotu interesówrozwarstwiania; kanalizowania ideałów) a tu nagle obiecał spełnienie prośby studentów w dwa miesiące, a nawet wcześniej. Wielu nauczycieli niebawem może być mocno rozczarowanych tą decyzją rektora i jeszcze bardziej zakłopotanych, kiedy studenci skonfrontują: osiągnięcia naukowe, dydaktyczne i organizacyjne w relacji do lat zatrudnienia w szkole; formalne kwalifikacje (aktualny stopień lub tytuł naukowy/zawodowy) w relacji do roku ukończenia studiów etc.

Rektor elekt stoi przed kilkoma dylematami. Czy rewolucyjne zmiany zapowiedziane przez rektora to tylko blef, wszak wakacje blisko, a po nich 1 września i czas objąć funkcję. Czy studenci po dwóch miesiącach oczekiwań będą konsekwentnie domagać się spełnienia obietnicy. Czy w kadencji 2012/16 trzymać się zasady kamuflażu akademickich kwalifikacji kadry dydaktycznej szkoły, skoro ten stan rzeczy obowiązywał w chwili, kiedy jako kandydat na rektora, deklarował kontynuację. Czy podczas inauguracji roku akademickiego rektor – bogatszy o wiedzę o potencjale naukowym kadry – ogłosi publicznie prawdę, że wizja akademii to … (ma kilka możliwości wyboru: dowód jego ignorancji akademickiej; jego celowego wprowadzenia w błąd, by zostać rektorem choć i tak nie miał konkurencji; efekt jego bezkrytycznego zawierzenia w jakość „wielkiego dzieła poprzednika” etc.).

Odnosząc się do treści drugiego listu rektor bezskutecznie próbował stosować swoje ulubione metody, zwłaszcza nie wymieniane tu jeszcze: kamuflażu przemocy, kamuflażu władzy i układy działań antropotechnicznych (wykorzystywania jednostek i zespołów tylko lub głównie jako sensu largo narzędzia dla osiągania głównie własnych celów). Podstawowymi środkami realizowania tych metod jest egocentryczna narracja rektora, zawsze dostosowana do okoliczności. W tym przypadku: „nie mogę ogłosić dnia rektorskiego, zgromadzenie możliwe tylko po zajęciach” (studentom chodziło o wiedzę – nie dzień rektorski); „dlaczego Kalina – mogę załatwić wam lepszego prelegenta z UJ” (więc trzeba było to zrobić już w roku 2004 i dokona wdrożeń); „z Deklaracji Bolońskiej wycofuje się już Francja, jak jeszcze dołączą Niemcy …” (to mówi senator RP, członek Komisji Nauki, Edukacji i Sportu, kiedy w polskich uczelniach trwa pospieszne formułowanie ram kwalifikacyjnych dla absolwentów poszczególnych kierunków kształcenia, albowiem czas stworzenia Europejskiego Obszaru Szkolnictwa Wyższego formalnie minął w 2010 roku).

Rektor nie zmarnował okazji, by stwierdzić: „szkoda, że prawo jest niedoskonałe, nie daje wyboru, rektorem może być tylko osoba zatrudniona na pierwszym etacie”.Studenci przez grzeczność (bardziej jednak bogatsi o doświadczenie, by nie dać się rektorowi wciągnąć w „sondującą”, nieformalną dyskusję o tak elementarnych dla uczelni kwestiach) komentują te słowa z nieukrywaną frustracją: „przecież prawo daje możliwość wyboru rektora drogą konkursu, ale stawia warunek, że wybrany rektor musi być zatrudniony w uczelni najpóźniej w dniu poprzedzającym objęcie funkcji”; „czy my naprawdę wyglądamy na głupców!”.

Studenci, po doświadczeniach wyborczych, nie ulegli kolejnym próbom manipulacji i stanowczo pozostali przy swoim. Wydaje się nieprawdopodobne. Informacja o zgromadzeniu ukazała się natychmiast na stronie internetowej szkoły a na wszystkich tablicach ogłoszeniowych pisemne komunikaty.

Jeszcze tydzień wcześniej te nośniki informacji milczały o spotkaniu wyborczym z kandydatem na rektora. Wrogiem szkoły byłby każdy, ko śmiałby obciążać tym zaniechaniem władze – zawiodło Biuro Promocji. Zapewne ukazanie się dopiero pod koniec maja na stronie internetowej wszystkich uczelnianych aktów prawnych jest też zaniechaniem biura. Prosty wniosek: powierzyć robotę promocyjną Samorządowi Studenckiemu – nie będzie ukrywania niczego, spore oszczędności i dwa pomieszczenia dla nauczycieli akademickich.

Studenci nowej specjalności (od 2011) „trening zdrowotny i profilaktyka uszkodzeń ciała” przejrzeli na oczy. Deklaracja Bolońska gwarantuje swobodę wyboru uczelni, przedmiotu, nauczyciela. Przed prelekcją, zdezorientowani sytuacją w szkole i zatrwożeni pytali: „co z nami będzie”„nie chcemy wracać na RR (rekreację ruchową)”. Większość przedmiotów z 520 godzinowej specjalności, są mego autorstwa. Zrealizowaliśmy „metodykę treningu zdrowotnego z elementami kinezjologii”, „metodykę bezpiecznego upadania i unikania zderzeń”. Pozostały: „judo w samoobronie”, „samoobrona”, „ekosurwiwal”. Urzędowe standardy kształcenia takich kwalifikacji nie przewidują. Absolwent tej specjalności będzie atrakcyjny i konkurencyjny na rynku pracy związanym z promocją zdrowia (67 jest faktem).

Czas na wyjaśnienie nowych okoliczności, które spowodowały, że ujawniłem nazwisko, kontynuuję opis patologii (po wyborze rektora 8 maja) i radykalnie przeciwdziałam.

Wyrazisty jest kontrast traktowania w tej samej państwowej szkole wyższej własnego dziecka na tle traktowania dzieci tych, którzy zawierzyli rzetelności uczelni uosabianej – zgodnie z najlepszą tradycją akademicką – z jej rektorem. Najbardziej widać zadziwiającą determinację rektora w deprywacji potrzeb – studentów (!), ale nie własnego syna.

Trudny jest wielowątkowy opis, zwłaszcza sytuacji wewnętrznej jawnie krzywdzonych studentów. Trzynastu studentów rekreacji w piśmie z 24 maja prosi władze uczelni o powiadomienie, czy formalnie ustalona została kwestia dokończenia przeze mnie zajęć w ramach ich specjalności. Argumentują, że jestem autorem większości przedmiotów (jest czas bym przedłożył sylabusy –są bowiem moją własnością intelektualną). Spotkanie z rektorem w dniu 1 czerwca unaocznia, że studenci nie mają wyboru.

Paradoks to za łagodnie powiedziane. W tej samej szkole rektor w dwójnasób poświęca własną reputację. Kiedy realizuje marzenia własnego syna (formalnie kandydaturę na prorektora złożył rektor elekt – to jest właśnie przykład zastosowania metody kamuflażu władzy) i kiedy pozbawia realizacji marzeń studentów. Chyba, że się mylę i syn rektora też nie miał wyboru – zrealizował tylko marzenie taty.

Żałosny triumf próżnej pychy żądzy władzy nad elementarną przyzwoitością. W gruzy padają szczytne ideały Deklaracji Bolońskiej, której Polska jest sygnatariuszem. Rektor kategorycznie stwierdza: „nie przewiduję zatrudnienia prof. Kaliny”.Nie zniżam się do cytowania całej argumentacji jaką rektor uzasadnił swą decyzję. Jedna jest znamienna, że moje „certyfikaty są nic nie warte”. Nie prowadzę działalności gospodarczej i nie wydaję żadnych certyfikatów. Jeżeli natomiast jest to aluzja do moich dyplomów potwierdzających kwalifikacje dydaktyczne, które nabyłem w polskich uczelniach, to nie skomentuję wypowiedzi w jednej osobie profesorarektora i senatora RP. Interesującym doświadczeniem byłoby natomiast usłyszenie argumentacji, jaką ojciec – w jednej osobie profesorrektor i senator RP – potwierdził by kwalifikacje własnego syna na stanowisko prorektora ds. nauki w uczelni o wielokierunkowym profilu kształcenia.

Studenci są oburzeni, że przedmiot „podstawy medycyny sportu” prowadził nauczyciel akademicki nie będący lekarzem, choć w Polsce jest około 600 specjalistów medycyny sportu. Oburzenie potęguje nieoficjalna wprawdzie informacja, że ta sama osoba ma ich uczyć „judo w samoobronie”. Byłby to kolejny skandal związany już z łamaniem prawa. Chodzi o bezpieczeństwo studentów – ten nauczyciel akademicki nie posiada ani stosownych uprawnień, ani dorobku naukowego i dydaktycznego z tej dziedziny.

Ze swoimi kwalifikacjami najwyraźniej nie przystaję do uniwersalnych możliwości kadry akademickiej, którą rektor latami w szkole kompletował, by choć o niebywałej mobilności w sferze dydaktyki, nie okazała się przypadkiem – jak dowodzą ostatnie zdarzenia – konkurencyjna wobec rodzinnych zamiarów.

Czysta ironia losu. W dniu kiedy od studentów fizjoterapii tej właśnie uczelni otrzymuję wzruszający wiersz w podzięce za radość i efekty studiowania, rektor tej szkoły i zarazem senator RP bieżącej kadencji odmawia 13 studentom rekreacji prawa do radości takiego studiowania o jakim marzą. Odmawia im prawa swobodnego wyboru przedmiotu i nauczyciela – wbrew podstawowej dyrektywie Deklaracji Bolońskiej oraz formalnie i merytorycznie gwarantowanej możliwości zrealizowania takiego marzenia w tej właśnie szkole. Przecież do 30 września jestem pracownikiem uczelni. Byłoby dla mnie wielką przyjemnością uczenie tych studentów judo i samoobrony, np. w formie kursowej (akceptują to, choć moje certyfikaty są nic nie warte). Punkty ECTS można kumulować i przenosić.

Nie jestem dziennikarzem śledczym, by dociekać powiązań na styku: rektorburmistrz miasta (zarazem przewodniczący komisji wyborczej); różne podmioty biznesu (zwłaszcza regionalnego) i politykiredakcja czasopisma regionalnego deklarująca niezależność (nie dopuściła do opublikowania – tekst przesłałem w grudniu 2011 – „Zdrowia na sprzedaż” ( tekst opublikowany na NFA – Roman Maciej Kalina. Zdrowie na sprzedaż. Podhalańska PWSZ diamentem Podtatrza, czy … w popiele ), który byłby zaczynem merytorycznej dyskusji o perspektywach rozwoju szkoły w powiązaniu z gospodarką regionu).

Śp. Profesor Jarosław Rudniański, wiarygodny uczony (więzień sowieckiego gułagu, żołnierz armii Andersa, uczestnik bitwy pod Monte Casino, uczeń i współpracownik Tadeusza Kotarbińskiego) pewnie byłby zatroskany, że po blisko ćwierć wieku od opublikowania wspaniałego dzieła „Kompromis i walka” (1989) – i trwania naszej demokracji – więcej wśród ludzi bezwzględnej kooperacji negatywnej (walki) niż porozumienia. Książkę opatrzył mottem pochodzącym od Mahatmy Gandhiego: Dobro i zło muszą istnieć obok siebie, a człowiek powinien dokonywać wyboru.

Do Profesora Rudniańskiego odwołuję się zawsze ze szczególnym wzruszeniem. W sensie mojego formalnego kształcenia był ostatnim z wielkich Mistrzów, których miałem szczęście w życiu spotkać i z nimi współpracować. Podczas stażu naukowego, który w latach 1988-1990 odbyłem w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN pod kierunkiem Profesora, nie tylko zgłębiałem teorię walki – utrwaliłem także niezłomność opowiadania się po stronie dobra.

Mahatma Gandhi dał dowód skuteczności ahinsy. W pewnym sensie w pojedynkę pokonał Imperium Brytyjskie bez stosowania przemocy. Nie wiem, czy metody i środki, które zastosowałem przeciwstawiając się patologii w tej konkretnej szkole okażą się na tyle wystarczające, by implikacje objęły cały obszar szkolnictwa wyższego w Polsce.

Do Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego przesyłam opublikowane w NFA oba teksty opisujące tę patologię i wcześniejszy „Zdrowie na sprzedaż”, a także inne dowody w sprawie. Dla działającego przy MNiSW Zespołu do Spraw Dobrych Praktyk Akademickich ten materiał powinien być – sądzę – wystarczającym dowodem, że w jednej szkole państwowej możliwe jest skumulowanie nawet 80% praktyk uznanych za szczególnie naganne. Zespół formułuje opinie i wnioski w sprawach: a) postępowania uchybiającego obowiązkom nauczyciela akademickiego lub godności zawodu nauczycielskiego, b) nepotyzmu, c) nadużycia władzy, d) prowadzenia działalności konkurencyjnej wobec własnej uczelni… e) braku poszanowania praw własności intelektualnej, f) stosowania kryteriów pozamerytorycznych w ocenie pracy nauczycieli akademickich, pracowników naukowych oraz studentów, g) dyskryminacji, h) podważania autorytetu oraz kompetencji naukowych i uprawnień, i) mobbingu, j) konfliktu interesów.

Jeżeli tak jest, a nie jest to produkt mej fantazji, to ufam, że wkrótce powstaną takie modyfikacje prawa o szkolnictwie wyższym, że odtworzenie podobnych rozmiarów patologii będzie niemożliwe w żadnej polskiej uczelni publicznej.

2012-06-05 11:07:07 | odsłon: 9007

Czy edukacja (wyższa) jest reformowalna?

Waldemar Korczyński

Czy edukacja (wyższa) jest reformowalna?

Na tzw. rynku rozmaite obiekty (np. pojedynczy osobnicy, fabryki, koncerny itp.) coś usiłują społeczeństwu sprzedać. Ważna jest tu swoista „równowaga sił”; jeśli społeczeństwo jest zbyt silne (bo się np. nażarło importowanym chlebem i nie ma ochoty sensownie płacić za własny), to obiekty te padają. Jeśli jakaś grupa obiektów zapewniła sobie monopol, to społeczeństwo płaci znacznie powyżej realnych kosztów produkcji. Zadaniem reklamy jest przekonać ludzi by kupowali rozmaite, najczęściej zupełnie im niepotrzebne, towary. Bywa jednak, że władza wymusza na obywatelu kupno konkretnego towaru, np. opon zimowych. I tak się toto toczy ewoluując zależnie od bardzo różnych czynników, ale ZAWSZE zależnie od świadomości wspomnianego społeczeństwa.

Na rynku edukacji media i nasza post-pruska tradycja wmówiły ludziom bzdurę pt. wyższe wykształcenie zapewni ci zatrudnienie (i dobrą płacę!!). To reklama. Władza poparła to w demoludach (ale chyba nie tylko) rozmaitymi przepisami o obligatoryjności tegoż „wykształcenia” na rozmaitych „stanowiskach”, a przeciętny pracodawca też wolał zaufać dyplomowi niż sprawdzać rzeczywiste kwalifikacje kandydata do zatrudnienia. Tak powstało zapotrzebowanie. I nikomu nie chciało się sprawdzać jak zareagują na to obiekty wytwarzające produkty edukacyjne. A one zareagowały rynkowo; jest okazja, trzeba zarabiać.

Co można zrobić?

  1. Umasowić produkcję, bo jest popyt. Wiadomo jak wyszło.
  2. Sprzedawać towar „modułowo”, podobnie jak niektóre firmy samochodowe. Jeśli pęknie tulejka za ca. 50 groszy, to kupić musisz cały mechanizm wycieraczek za 380 złotych, bo tulejek w sklepie nie uświadczysz. Tak więc np. studia inżynierskie obkłada się rozmaitymi przedmiotami odchamiajacymi społecznie, które wszyscy i tak „olewają”, ale które pozwalają kupie ludzi kosić całkiem niezły szmal. Nie chodzi zresztą tylko o takie przedmioty; bywa, że trudno jest znaleźć sensowne powiązania między nauczanymi na „kierunku studiów” przedmiotami z tej samej grupy. Aby się to udało, trzeba wmówić ludziom, że tzw. wiedza ogólna pozwala łatwiej poruszać się w zawodzie i jest trwała jak stal Kruppa. O takich duperelach jak krzywa zapominania (uczyć się trzeba na 4Z; zakuć, zdać, zapić zapomnieć) wspominać nawet nie warto. To dokładnie ten sam mechanizm, który wykorzystują firmy przekonujące np. Polaków, że po naszych drogach dobrze będzie jeździć drogą limuzyną z tylnym napędem i 300 konnym silnikiem. Nie wykorzystasz nawet 10% możliwości samochodu, zaparkować nie ma gdzie, ale jaki za to prestiż!
  3. Zapewnić sobie monopol na zarabianie. Tu najlepiej działać wielotorowo.

(3a) Przekonać płacących, że jesteśmy jedynymi, którzy mogą go wyedukować. Dobrze jest zadąć w tym miejscu w trąbę autorytetu i zasłonić się np. nadanym przez własne środowisko stopniem lub tytułem. O takich drobiazgach, jak to, że nauczanie ma się do owych stopni nijak, bo o skuteczności decyduje subtelna relacja między nauczanym i nauczającym nikt się nie zająknie. Ja znam wielu nauczycieli „dobrych”, choć kiepsko wyedukowanych i równie wielu kiepskich, choć wyedukowanych znakomicie. Mówię tu o sobie i odnoszę to nie do ich wiedzy, ale charakteru; umiejętności zachęcenia mnie do samodzielnego zdobywania wiedzy, którą mogłem potem z nimi przedyskutować. Nie sądzę, bym był wyjątkiem; każdy z nas ma podobne wspomnienia. Aby gadka z pozycji autorytetu była skuteczna nie trzeba się nawet wysilać; ludzie i tak niewiele kumają i to KTO mówi jest na ogół ważniejsze od tego CO jest mówione. Dobrze jest, oczywiście, mówić to, co ludzie chcą usłyszeć, więc nie wypada powiedzieć, że do studiowania nadaje się kilka procent populacji. Zamiast tego lepiej mówić np. o awansie społecznym.

(3b) Wykombinować jakiś system pozorujący mierzenie rzeczy niemierzalnych, np. wartości intelektualnej ludzi uczonych lub możliwości edukacyjnych szkół. To pierwsze, to przeróżne indeksy bibliometryczne, to drugie to rozmaite kryteria akredytacji, np. minima kadrowe. Opisywanie ich w tym miejscu nie ma sensu; ci co je znają wiedzą o co chodzi, a na tłumaczenie ich pozostałym i książki byłoby mało. Tak czy siak wielkiego sensu to nie ma bo np. kształcące wygrywających (permanentnie, nie okazjonalnie!) znakomitych informatyków nasze uczelnie plasują się na dalekich miejscach światowych rankingów, a osiągające doskonałe wskaźniki zatrudnienia uczonych instytuty produkują często nieuków. Jest to bez sensu głównie dlatego, że tzw. jakość kształcenia zależy bardziej od poziomu i ciekawości świata kandydatów do studiowania niż poziomu nauczających.

(3c) Zaklepać w postaci obowiązującego prawa zabetonowanie swojej pozycji. Dobrze jest od czasu do czasu, tak dla picu, regulacje te zmieniać rozmaitymi reformami, ale zawsze tak, by „nowe wracało”. Nie wiem czy mamy tu mistrzostwo świata, ale osiągnięcia nasze są na pewno dużego formatu.

  1. Zadbać o to, by finansujący zbytki uczonych obywatel nie „widział” wydawanych pieniędzy. Gdyby miał płacić bezpośrednio, np. w postaci czesnego czy opłaty za nauczanie indywidualne, to może dokładniej obejrzałby wydawany grosz. Hasło bezpłatnej edukacji pozwala skutecznie ukoić ból utraty ciężko na ogół zarobionego pieniądza. To naprawdę znakomity pomysł na wyciąganie od frajerów forsy. Rozmaite aspekty „bezpłatnej” edukacji opisywano tak często, ze nie ma chyba sensu pisać o tym więcej. Równie często opisywano przeróżne pomysły naprawy. Mój pomysł, to bon edukacyjny skonstruowany w ten sposób, by dobry student nie tylko nie musiał za studia płacić, ale by jeszcze na owym bonie mógł parę tysiączków rocznie (np. na piwo) zarobić. Pisałem o tym m.in. w portalu Niezależnego Forum Akademickiego (art. „Co zrobić z masowością kształcenia. Propozycja terapii”) i Magazynie Internetowym „Kontrateksty” (art. „Płatne studia nie musza być złe”).

Jest jeszcze mnóstwo innych, bardzo skutecznych sposobów na zawalanie nauki i edukacji. Ich fundamentem jest, podobnie jak rozmaitych kombinacji politycznych czy finansowych inercja społecznego myślenia i wynikających stąd zachowań. Ludzie nie lubią o takich sprawach myśleć ani rozmawiać. Fajniej jest pogadać o d….e Maryny, obejrzanym meczu lub kolejnym odcinku serialu. To się nie zmieni, więc każda dyskusja „o naprawie (czegokolwiek w) Rzeczypospolitej” długo jeszcze będzie typowo akademicka. Podobno jednak kropla drąży skałę, więc może i warto trochę ponarzekać.

Osobnym, poważnym w mym odczuciu, problemem jest fałszywe przekonanie, że uniwersytet ma kształcić ZAWODOWO. Od tego są szkoły zawodowe, bo dobrego piekarza, mechanika czy ekonomistę-praktyka najlepiej nauczy zawodu inny PRAKTYK. Uniwersytet ma zaspokajać ciekawość studiujących i z zasady stawiać więcej (inspirujących) pytań niż nauczać konkretnych, powszechnie już znanych, procedur. To nieporozumienie jest dla obu stron – nauczanych i nauczających – bardzo kosztowne. Ci pierwsi płacą niedopasowaniem do rynku pracy, ci drudzy ogłupiającą dydaktyką bez koniecznego na normalnym uniwersytecie kontaktu intelektualnego ze studentem, który oczekuje od nich gotowych rozwiązań, a nie mało go interesującej dyskusji. Tu punkt widzenia szarego obywatela wydaje się być jeszcze mniej reformowalny niż wszystkie inne dziedziny naszego życia społecznego. Biez wodki nie razbieriosz!

2012-09-19 08:46:09 | odsłon: 7846

‚Naszym’ profesorom jest po prostu w tym systemie dobrze 

Naszym” profesorom jest po prostu w tym systemie dobrze.

                                                Robert Kościelny

Umiesz liczyć, licz na siebie…

Nie tylko teoria programu dotyczącego nauki w Polsce, ale, co ważniejsze, praktyka, pokazuje, że trudno pokładać w partii antysystemowej, jaką tytułuje się PiS, przesadną nadzieję na zmiany w systemie akademickim. Sięgnijmy do wypowiedzi jednego z posłów PiS (profesora) – wygłaszanych na forum parlamentu III RP. Jawi się on w tych wypowiedziach, raczej jako przedstawiciel konkretnej sitwy, na którą PiS, zwłaszcza z takimi obrońcami wykluczonych jak wzmiankowany poseł, jest po prostu za cienki.

Obłuda

Mówca denerwuje się na przykład, że według propozycji ministerstwa habilitację można będzie otrzymać „tylko za dorobek” bez wykładu i kolokwium. Nie wspomina natomiast o tych, którzy przeszli kolokwium i wygłosili stosowny wykład, ale zostali utrąceni przez CK z przyczyn niemerytorycznych. Po co? Żeby jeszcze narazić się ludziom, którzy w przyszłości opiniować będą jego wniosek o profesurę tytularną?

Obawę przed konkurencją polskich naukowców, którzy pracowali i publikowali za granicą, ujawnił poseł, przeciwstawiając się pomysłowi ministerstwa, aby doktor po pięciu latach pracy na uczelni zagranicznej, w której kierował zespołem badawczym (czyli przez pięć lat był w warunkach np. nauki zachodniej pracownikiem samodzielnym) i gdzie ogłaszał wyniki swych badań – mógł zostać profesorem. Oczywiście, pomysł karygodny. Przyjedzie taki „pięcioletni doktor” i będzie się wymądrzał, a ponieważ w wyniku „błędu” ministerstwa, został profesorem, to nawet nie będzie można go uciszyć, strasząc np. CK i jej „obiektywnymi” recenzentami na telefon.

Najbardziej zabawne jest jednak to, że tak pryncypialny wobec wysokości na jakiej winna zwisać poprzeczka awansu naukowego, mięknie gdy chodzi o awans profesorski, żaląc się że w polskich warunkach stawia się kandydatom do tego tytułu „zbyt wysokie wymagania”. Przypomnijmy, pan poseł takiego tytułu jeszcze nie ma.

Czy taki poseł będzie chciał zmian? Posiadacz dwu etatów w szkolnictwie wyższym, plus „dieta poselska” (ładna mi „dieta”, na której może się wypaść kilka osób), dające dochód lekko licząc 100 tys. rocznie? Mój Boże, gdybym kiedyś zobaczył na swym koncie zabiedzonego humanisty, choć ćwiartkę takiej cyfry, niechybnie dostałbym zawału!

Również drugi z posłów-profesorów z PiS, zastępca szefa komisji ds. nauki, też na „poselskiej diecie”, plus dwu etatach w szkołach wyższych, na swym urzędzie poselskim prochu nie wymyśla. Za to w przerwach między posiedzeniami lubi zażartować. Kiedyś na przykład zażartował, że on mający dochód ok. 200 tys. zł rocznie (!) ma pełne prawo ubiegać się w sejmie o pożyczkę z funduszu świadczeń socjalnych (20 tys. zł.). Sejm najwyraźniej nie zna się na żartach poselskich, bo potraktował podanie posła poważnie i pożyczki takiej udzielił. A „antysystemowy” poseł ją przyjął.

Można by się długo zastanawiać nad mentalnością przedstawiciela „elity narodu”, który mając dochód osobisty większy niż co najmniej cztery (nieźle się mające finansowo) przeciętne rodziny polskie, wyciąga jeszcze rękę po pomoc socjalną – ale to oczywiście nie należy do poruszanej sprawy.

Potrzeba samoorganizacji

„Jest wina, nie ma winnych”, powiedział kiedyś Józef Tischner w kontekście pytania o odpowiedzialność komunistów (których zresztą nazywał ludźmi dobrej woli) za stan państwa polskiego. Najwyraźniej „nasi” profesorowie, uważają podobnie: jest wina, ale nie ma odpowiedzialnych  za stan, w którym najlepsze polskie uczelnie mieszczą się w czwartej setce światowych rankingów.

Za piętrowe patologie, za system bizantyjsko-feudalny panujący na uczelniach, za dominację na nich miernot o słusznych „politpoprawnych” poglądach, tajnych współpracowników i byłych sekretarzy PZPR, za stada baranów budujących swoje kariery na gender i dekonstruowaniu wszystkiego co daje poczucie dumy narodowej, za „awanse na telefon” i „utrącanie na telefon”, o których dufny w swoją absolutną bezkarność mówił w wywiadzie szef CK Tadeusz Kaczorek – muszą ponieść odpowiedzialność konkretne osoby. Decydenci. Jacy, wiemy: w tym kontekście fakt, że system jest mocno scentralizowany, akurat jest naszym sojusznikiem – cóż chcieli porządzić, niech teraz poznają „surowej prawdy smak”.

To jest podstawowa sprawa; jeżeli nie wyczyści się systemu z tych ludzi oraz ich klonów, żadna reforma się nie powiedzie. Zresztą samo pozbycie się z systemu nauki polskiej osobników o mentalności dresiarzy, będzie już samo w sobie głęboką reformą.

Trzeba się spotkać, zorganizować, stworzyć listę postulatów i lobbować gdzie się da, bo „oni”, czyli „nasi” profesorowie sami z siebie nic dobrego nie zrobią. Im jest po prostu w tym systemie dobrze, a przeciw własnym interesom, mimo buzi pełnej frazesów o dobru wspólnoty i rozwoju nauki polskiej, nie wystąpią.

Mówił ksiądz Piotr Skarga w „Kazaniach sejmowych”, że przywódcy wspólnoty, winni w jej obronie nie tylko własne majętności, zdrowie i życie, ale nawet zbawienie (tak!) złożyć w ofierze. Ówcześni przywódcy niespecjalnie przejęli się słowami królewskiego kaznodziei. Dzisiejsi posłowie wzięliby go zapewne za wariata. Chorego z nienawiści oszołoma. Nawet ci, którzy głosowali za uczynieniem roku 2013 Rokiem Skargi.

2013-08-15

Problemem są służący każdej aktualnej władzy 

Robert Kościelny

Problemem są służący każdej aktualnej władzy

Niedawno pan Jan Hartman napisał na swym blogu tekst skandaliczny. Skandaliczny w takim sensie, w jakim skandalem jest załatwienie potrzeby fizjologicznej w miejscu publicznym. No, więc kiedy już filozof i etyk (albo odwrotnie) wysikał się w okolicach pomnika Mickiewicza na Starym Rynku, rozpoczęła się dyskusja czy uczynek ten godny jest akademika oraz specjalisty od dobrych obyczajów; póki co: w nauce. Pan może wszędzie…

W czasach Peerelu, na jednym z bankietów, kończących kolejny zjazd literatów polskich, radziecki nadzorca prawomyślności polskiej literatury, rugający wcześniej naszych pisarzy za różnego typu „odchylenia narodowe” (dziś powiedziałby taki nadzorca: „nacjonalistyczne”), zwrócił się do Antoniego Słonimskiego z dyskretnym pytaniem: Panie Antoni, gdzie tu można zrobić siusiu? To co odpowiedział Słonimski jest w śródtytule.

Czy pamiętacie Państwo Albina Siwaka i to co opowiadał w czasach „Solidarności” na temat tego wspaniałego ruchu społecznego? Jeżeli tak to chyba zgodzicie się, że głębia wypowiedzi na blogu omawianego pracownika nauki jest porównywalna do przemyśleń Siwaka. Albin Siwak za swoje refleksje doczekał się dość okrutnej – przyznajmy – riposty, w formie, niewyszukanego – znów uderzmy się, my ludzie „Solidarności” w piersi – żartu: jaki jest najlepszy środek antykoncepcyjny? Świadomość, że i ty możesz spłodzić/urodzić „Albina Siwaka” – brzmiała odpowiedź.

Był i drugi negatywny bohater tamtych czasów – Jerzy Urban. Na wygadywane przez niego obrzydliwości reakcja była jedna: „Gdyby Urban nosił turban nie byłoby świni tylko Chomeini”.

Była też pani Zofia Grzyb, dziś w jej roli świetnie się spisuje pani Magdalena Środa. Pani Grzyb nikt się specjalnie nie czepiał, bo jesteśmy narodem o szarmanckim stosunku do kobiet. I niech tak zostanie.

 Problemy

Dziś niestety nie ma społecznej riposty na chamstwo. Prosiaki stały się nie tylko ludźmi, ale też „ludźmi honoru”. I to jest pierwszy problem. Wyczyny Hartmana są dość typowe dla „elit”, które depczą Polskę od dziesięcioleci. I które mają ten przywilej, że mogą wszystko i wszędzie. Przez „wszystko” rozumiejąc – byle co. A przez „wszędzie” – środek salonu. I nikomu nic do tego.

I to jest problem drugi: jak w orwellowskiej powieści, są u nas równi i równiejsi. Jedni mogą się publicznie, hm… skichać i uznane to zostanie za łamiący kolejne tabu performance inni przeczytają dziecku bajkę na dobranoc o Murzynku Bambo i potraktowani zostaną jako siewcy rasizmu i mowy nienawiści.

I jest też problem trzeci, a wraz z nim kilka innych…
Gęgacze i cichacze

System III RP tak jak późny Peerel, ma swoich chłopców (oraz dziewczęta) do bicia. Ma swoje zderzaki – tytułowych gęgaczy. Mówią, bo chcą i mogą, to co myślą ludzie tworzący system, będący jego filarem.

Gęgacze prorokują jazgotem, ale tak naprawdę to cichacze zasmradzają atmosferę. Czyniąc ją nieznośną dla coraz większej ilości ludzi, szukających świeżego powietrza chociażby na zmywaku (sic!) w Anglii.

Cichacze kalkulują: w razie gdy odwróci się koniunktura, a oni ze swej strony bardzo się będą starać żeby jednak nie, to są przecież murzyńscy chłopcy pod ręką. A cichacze płynąć będą dalej – zawsze z siebie zadowoleni, zawsze rozsądni, zawsze na fali: tisze jediesz dalsze jediesz.

Młodzi i nie tylko młodzi ludzie uciekają z Polski nie z powodu Jana Hartmana czy pani Środy, tak jak nie uciekali niegdyś, bo w Biurze Politycznym był Albin Siwak czy pani Grzyb – ale przez cichaczy i przez ten system, w którym ręka (lewa) rękę (prawą) myje, a mimo to nadal są czarne ( z brudu) jak święta ziemia. Wprawdzie po prawej stronie sceny politycznej psioczy się na politykę transakcyjną, ale to oficjalnie, bo nieoficjalnie – bussines as usual.

Problemem są służący każdej aktualnej władzy, starzy faryzeusze, utytułowane (utytłane) wycieruchy, które mimo szkód jakie uczyniły polskiej nauce (innym sferom życia społecznego) w nagrodę pójdą, lub już są, na tzw. „zasłużoną emeryturę”. Ci, którzy po stanie wojennym decydowali kto może, a kto nie pracować na uczelni, którzy przenieśli służalcze postawy peerelowskie w czasy postpeerelu. Jeszcze większym problemem są pozostawione przez nich klony, o podobnej mentalności. I problemem są ci „antysystemowcy” , którzy w gruncie rzeczy uprawiają „realpolitykę”: my nie skrzywdzimy waszych wy nie krzywdźcie naszych.

W polskiej nauce problemem jest ten facet z CK (i jemu podobni), który z dezynwolturą mówi, że w podległej mu instytucji dochodzi do grubych przewał, skutkujących ludzką krzywdą, a jednocześnie nic z tym nie robi – co nie przeszkadza mu jednocześnie wypowiadać się świętoszkowato w czasopiśmie religijnym.

Problemem jest ten miglanc, który raz zwołuje konferencję naukową, później ją odwołuje, by następnie znów coś mówić o potrzebie dyskusji nad sprawami, którym konferencja miała być poświęcona. I zawsze może liczyć na zrozumienie dla swojego konformizmu.

 I problemem jest to, że niezależnie jaka władza tu przyjdzie, oni (i im podobni) nadal będą przy korycie – jako wzorce naukowo-etyczne. Nadal będą decydować, nadawać, odbierać, przyzwalać, nieprzyzwalać, przepuszczać, stopować, wynosić, poniżać, utrącać et caetera. A odpowiedzialność zawsze ponosić będą inni. A komu się niepodobna taka filozofia państwa i zarządzania nauką to niech sobie fronduje u bauera.

A zanim w Polsce zostaną już tylko sami decydenci, 460 posłów, 100 senatorów, prawnicy, komornicy, urzędnicy wyższego i średniego szczebla takich czy innych instytucji państwowych, i zanim się to wszystko w końcu zawali, zostanie jeszcze dużo czasu żeby dobrze popić i zakąsić. I co nieco zostawić dzieciom, na dobry początek na obczyźnie, żeby nie musiały zaczynać od magazynu w Manchesterze albo szklarni na Półwyspie Jutlandzkim.

A największy problem jest w tym, że w Polsce nie widać realnej siły, która mogłaby tę zarobaczoną szopę, jaką jest III RP zdemontować i na jej miejscu zbudować dom dla wszystkich Polaków. Dole Mater Polonia!

2013-10-29