LARWY NA START!

Marek Wroński

LARWY NA START!

Stali czytelnicy miesięcznika “Przemysł Drzewny”, który znajduje się na liście czasopism punktowanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, czytając wakacyjny numer natrafili na istną naukowo-techniczną perełkę. Grupa badaczy z Wydziału Technologii Drewna SGGW w Warszawie, pod kierownictwem dr hab. Adama Krajewskiego (w skład której wchodziła jeszcze Maryla Kupczyk i dr Piotr Witomski) raportowała, jak to przy pomocy odbiornika GPS super dokładnie wyśledzili prędkości żerowania larwy spuszczela pospolitego (Hylotrupes bajulus) w drewnie sosny zwyczajnej. Ta 4,5 stronicowa praca, ilustrowana wspaniałymi kolorowymi fotografiami stadiów rozwojowych larw ( które od kilku mm dorastają do 1,5 cm), opisywała nową technikę śledzenia ich ruchu w pniach drzew. Podana metodyka badań stwierdzała, że małym 3-4 mm larwom będącym w początkowym stadium rozwoju, pod kontrolą mikroskopu skaningowego (sic!) wstrzykiwano nanonadajniki GPS (sic!) za pomocą nano-strzykawki (sic!).

Nadajniki były wyskalowane na śledzenie prędkości larwy od 0 do 50 mm na dobę (sic!) i kilkumilimetrowe larwy spuszczela wprowadzano w odpowiednio spreparowane drewno sosnowe. Jak podali autorzy, ruch larw śledzono poprzez odbieranie informacji 3000 bitowych depesz nawigacyjnych, nadawanych przez satelity, zawierających czas GPS, parametry poprawek zegara, efemerydy satelitów i informację o ich stanie technicznym. Każdy satelita wysyłał informację o położeniu i stanie larw żerujących w drewnie, co było podstawą do wyliczania ich prędkości.

Praca zawierała trzy tabele wyników, na podstawie których autorzy wywiedli wnioski: najszybciej poruszały się larwy w I dobie żerowania, bowiem ich prędkość wyniosła 14,26 mm na dobę, stąd była wyższa o 76,9% od prędkości żerowania w II dobie, gdzie średnia wyniosła 8,07 mm.W III dobie larwy żerowały już tylko 4,47 mm na dobę, co stanowiło obniżkę szybkości o 219% odpowiednio w stosunku do I doby i 80,3% w stosunku do II doby. Interesującą obserwacją było odkrycie, że larwa nr 12 żerowała szybciej w III dobie niż większość larw w II dobie, co upoważniło autorów do stwierdzenia, że prędkość poruszania jest zależna od cech osobnicznych. W końcowych wnioskach autorzy postulują istotność doboru larw czyli ich pierwotnej selekcji i stwierdzają przydatność zbudowanej apartury GPS do śledzenia ruchu larw w drewnie, podkreślając konieczność prowadzenia dalszych badań. Fachowo dobrano literaturę, ukazując wcześniejsze osiągnięcia Adama Krajewskiego i współpracowników w detekcji owadów-szkodników w drewnie, co niewątpliwie dodało dodatkowego blasku tej pracy.

Zręczna fałszywka

Niestety, jak okazało się już przy czytaniu następnego numeru, ta przełomowa praca była fałszywką, przysłaną elektronicznie na adres Redakcji, która zaaprobowała ją do druku, nie kontaktując się ani razu z autorami! Maszynopis został tak spreparowany przez nieznanego dotąd dowcipnisia, że wszystko było w nim prawdziwe, oprócz metodyki, wyników i wniosków. Warto wiedzieć, że najmniejsze nadajniki GPS wraz z zasilaniem są kilkakrotnie wieksze niż badane larwy, nanostrzykawki jeszcze nie istnieją, zaś najprecyzyjniejszy pomiar odlegości via GPS to kilkadziesiąt centymetrów!

Trzeba dodać, że zasłużone dla przemysłu i produkcji leśnej 60-letnie już czasopismo “Przemysł Drzewny” (obecnie kieruje nim dr Olgierd Łęski) ma 6-osobowe Kolegium Redakcyjne, gdzie “błyszczą” nazwiska kilku znanych w drzewnej branży profesorów i jest podobno recenzowane. Kto miał zaszczyt recenzować tę przykuwającą uwagę pracę, nie byłem w stanie się dowiedzieć.

I wbrew obiegowej opinii, na śmieszność w tej sprawie nie został, moim zdaniem, wystawiony dr hab. Adam Krajewski, dziekan Wydziału Technologii Drewna SGGW ( jest on w 13-osobowej Radzie Programowej czasopisma, której przewodniczy dr inż Andrzej Kundzewicz), ale bezlitośnie obnażono mechanizm bezkrytycznego akceptowania prac do druku w małych, niszowych czasopismach branżowo-naukowych.

Ten okrutny żart z czasopisma pokazuje też niekompetencję redaktora naczelnego, bowiem we współczesnej nauce żadna praca nie powinna zostać wydrukowana, jeżeli w “Metodyce badań” brakuje daty i miejsca ich wykonywania. A w pracy Krajewskiego i wsp. tej niezbędnej informacji zabrakło!

Kiepska, ale drukujemy!

Podobny zarzut wydrukowania pracy oryginalnej, w której słowem nie wspomniano o miejscu i czasie przeprowadzenia badań, dotyczy publikacji w czasopiśmie “Implantoprotetyka“ 2009, tom X, nr 2 (35) “PCNA i Ki-67 jako markery oceny odbudowy nabłonka błony śluzowej jamy ustnej wokół rozszczepów”, autorzy: Mona Stöhr, Jan Wnukiewicz, Paweł Stępień, Olga Parulska. Z tego tylko powodu ta praca nie powinna się ukazać w druku!

Stąd zdziwienie moje i zapewne innych PT Czytelników wywołał umieszczony obok komentarz redaktora naczelnego, prof. dr hab. Stanisława Majewskiego z Krakowa. Poinformował on, że maszynopis otrzymał dwie negatywne recenzje stwierdzające, iż nie nadaje się do druku, ale redakcja “szanując wysiłek autorów włożony w przeprowadzenie badań i zredagowanie artykułu” postanowiła go opublikować, zamieszczając przy tym pełną treść recenzji dyskwalifikujących pracę. Taki tok sprawy ustalono z prof. dr hab. Janem Wnukiewiczem z Kliniki Chirurgii Szczękowo-Twarzowej Akademii Medycznej we Wrocławiu.

Aczkolwiek redakcja zaprosiła PT Czytelników do dyskusji nad tym artykułem, to w kolejnym, 3/2009 numerze “Implantoprotetyki” brak jest na razie śladu, że ktoś wyraził swoją opinię na temat tak bardzo kontrowersyjnej decyzji redakcji i samej publikacji.

Streszczenie tej pracy uprzednio było już drukowane w 2007 r., tom VIII, nr 1-2, str. 70 “Implantoprotetyki” bowiem wygłoszono ją na VII Kongresie Implantologii Stomatologicznej w Mikołajkach w maju 2007. Warto też dodać, że pierwszy autor, dr med. stom. Mona Stöhr, stale pracowała w Neunburgu (Niemcy) i zmarła 18 lipca 2008 r., ale jej nazwisko w pracy figuruje bez czarnej ramki jak zwyczajowo oznacza się autorstwo tych, co nie doczekali druku swojej pracy.

Profesor Wnukiewicz jest znanym i zawodowo ustosunkowanym chirurgiem szczękowym; pełnił wiele zaszczytnych funkcji – w tym był wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Stomatologicznego. Z informacji (marzec 2007 r.) we wrocławskim czasopiśmie “Dental and Medical Problems” wynika, iż Mona Stöhr ukończyła przewód doktorski, w którym promotorem był prof. Wnukiewicz. Jednak na stronie internetowej Wydziału Lekarsko-Stomatologicznego mimo, że wyszczególniono tam wszystkie doktoraty obronione na wydziale od 2000 r. (czyli od jego utworzenia) – jej nazwiska znaleźć nie można.

Czasopismo “Implantoprotetyka” ma dobrą szatę graficzną, prężnego redaktora naczelnego i od Index Copernicus dostało 4,47 pkt. Jednak trudno jest zaakceptować taką praktykę redakcji, że pozwala, aby ustosunkowani autorzy mogli wymuszać publikację maszynopisu, który został przez recenzentów in gremio odrzucony od druku. Jest to po prostu nieetyczne i oburzające!

Kolejna habilitacja do wznowienia?

Pod koniec listopada br. do Centralnej Komisji ds Stopni Naukowych (oraz równocześnie do redaktora “Archiwum Nieuczciwości Naukowej”) wpłynęła duża paczka od mgr. inż. Weroniki Falikowskiej z Dzierżoniowa k/Wrocławia, zawierająca obszerne materiały, w których drobiazgowo przeanalizowano pracę habilitacyjną prof. Mariana Grybosia z 1997 r. “Opis właściwości raka jajnika w odniesieniu do efektywności chemioterapii i relacji guz-układ odpornościowy”. Bardzo dokładną i profesjonalnie (czyli naukowo!) wykonaną analizę wyników z tekstu habilitacji, przedstawiono w 69-stronicowym opracowaniu, porównując to z pracą doktorską mgr Ilony Kryczek (Instytut Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN), która oparta jest w dużej części na tych samych chorych. Wykazano tak liczne nierzetelności w obydwu pracach, że powinno to, moim zdaniem, pociągnąć za sobą wznowienie obydwu przewodów: habilitacyjnego i doktorskiego.

Prezydium CK 30 listopada br. podjęło decyzję o skierowaniu tych materiałów do Sekcji Medycznej, celem ich formalnej oceny. Sprawa wróci do ostatecznej decyzji w ciągu kilku miesięcy.

W przesłanych do mnie dokumentach była też kopia 14-stronicowego pisma z dn. 1 X 2009 r. skierowanego do prof. Marka Ziętka, prorektora ds. nauki wrocławskiej Akademii Medycznej. W dokumencie tym p. W. Falikowska ukazywała nierzetelności i fałszowanie danych w pracy habilitacyjnej M. Grybosia i prosiła władze uczelni o wszczęcie dochodzenia w tej sprawie. Jak mnie poinformowano, ponieważ po 6 tygodniach prorektor Ziętek nie odpowiedział na memoriał, zdecydowano się dokumentację tej bulwersującej sprawy przekazać kierownictwu CK.

Nie jestem w stanie zrozumieć, z jakiego powodu znani profesorowie z ustaloną pozycją decydują się postawić na szalę cały swój zawodowy i naukowy prestiż, aby bronić wątpliwej sprawy, której nie da się obronić, bowiem czarna prawda leży na białym papierze i stamtąd przecież nie zniknie!

Można ujawnienie prawdy o poważnym oszustwie naukowym starać się odsunąć na kilka czy też kilkanaście miesięcy, ale nie da się już prawdy zdławić! Takie zachowania pojawiają się na czołowych polskich uczelniach i co gorsza, biorą w nich udział osoby, których nazwiska dotąd świeciły czystym blaskiem….

Wrocławska uczelnia do dzisiaj nie zakończyła postępowania dyscyplinarnego w sprawie zarzutów plagiatu, jakie półtora roku temu wytoczono prof. Grybosiowi (patrz : Utracona cześć Rady Wydziału, FA 11/2008) i obecnie nawet nie wiadomo, kto jest w nowym Zespole Orzekającym.

Nie przyszło też dotąd na XXIV piętro Pałacu Kultury dokładne sprawozdanie specjalnej Komisji Dziekańskiej, która na żądanie prof. Wojciecha Noszczyka –wiceprzewodniczącego CK, miała dokładnie sprawdzić publikacje prof. Grybosia. Ma on otwarty, ale obecnie zawieszony przewód profesorski.

Rada Wydziału nie zaczęła także procedować wznowionego 27 kwietnia br. z powodu zarzutów nierzetelności naukowej, przewodu habilitacyjnego prof. Ryszarda Andrzejaka, rektora uczelni. Z tego co słyszałem we Wrocławiu, to nikt nie ma nawet takiego zamiaru, bowiem trzymający władzę uważają, iż “Centralna Komisja nic nam nie może zrobić”. Rzetelni i sprawiedliwi pochowali się po kątach, a uczciwi milczą, bo boją się narazić. Niepokornych się zwalnia pod lada pretekstem, a sprawiedliwości nie łatwo dochodzić w naszym kraju!

Z ciekawością więc poobserwuję jak długo jeszcze Prezydium Centralnej Komisji będzie pozwalało grać sobie na nosie, nim “się wkurzy” i po prostu zawiesi Wydziałowi Lekarskiemu uprawnienia do nadawania doktoratów i otwierania przewodów habilitacyjnych.

Wrogom i niechętnym oraz sympatykom i przyjaciołom życzę wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia i Szczęśliwego Nowego Roku!

Marekwro@gmail.com

Tekst opublikowany w : FORUM AKADEMICKIE 12/2009 Z archiwum nieuczciwości naukowej (77) przeslany przez autora do zamieszczenia na NFA.

Konsekwencje milczenia recenzenta cz.2

Konsekwencje milczenia recenzenta cz.2
Teksty zamieszczone na NFA na prośbę p. Marka Wrońskiego
Część I pod adresem : http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=539Odpowiadam merytorycznie Pomijam liczne inwektywy dr. Zygmunta Trzaski-Durskiego pod moim adresem i odpowiadam merytorycznie. Autorka książki Mechanika analityczna złamała dobre obyczaje akademickie i łatwo to ustalić. Listem poleconym posłałem na adres Komisji Zakładowej konkordancję zapożyczeń. Fakty to więcej niż tysiąc słów. Recenzje habilitacyjne, jak również te w przewodach profesorskich – po zakończeniu postępowania nie są tajne.Artykuł napisałem na podstawie kilkunastu dokumentów udostępnionych przez różne osoby. Dr Jarzębowska nie zgodziła się zaszczycić mnie rozmową. „Milczenie recenzenta” ostrzem krytyki zwrócone jest przede wszystkim w stronę prof. Andrzeja Tylikowskiego oraz w stronę władz rektorskich Politechniki Warszawskiej. Prof. Tylikowski, jako recenzent, przepuścił tę pracę. Prof. Tylikowski jest wybitnym uczonym, promotorem w kilkunastu przewodach doktorskich, recenzentem ponad 70 doktoratów, około 25 habilitacji i ponad 20 przewodów profesorskich. Ma duży prestiż naukowy w kraju i za granicą, w bezpośrednim kontakcie jest uroczym i towarzyskim człowiekiem. Po udowodnieniu przez prof. Krzysztofa Arczewskiego, że Mechanika analityczna Elżbiety Jarzębowskiej to plagiatowa kompilacja, nie miał jednak odwagi – przez sporządzenie drugiej recenzji – przyznać, iż popełnił błąd.W lutowym numerze (2/2008) „Gazety Politechniki”, miesięcznika Politechniki Rzeszowskiej, ukazała się recenzja książki-skryptu Mechanika analityczna pod tytułem Casus Jarzębowska, pióra prof. dr. hab. Ludomira M. Laudańskiego. Na dwóch stronach tekstu znalazłem m.in. taką opinię o tym dziele: „Staje się bowiem ewidentne, że mamy przed sobą zawstydzającą manifestację zadufania lub ignorancji połączoną z zadziwiającym wyobcowaniem Autorki ze środowiska mechaniki!” Prof. Laudański, sam będąc wieloletnim wykładowcą mechaniki, recenzję kończy następująco: „Trudno byłoby znaleźć osobę, która podjęłaby się poprawy jej niezliczonych – bez przesady – błędów, potknięć, niedbalstwa, jak i niedostatków czysto językowych. Bo i po co? Czyż strona tytułowa jej pracy nie zasługuje na frazę z Dantego: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”? Who has done it, czyli kto zawinił?! – chciałoby się krzyknąć. Jeżeli jednak przyjmiemy, że nie można być i oskarżycielem, i sędzią, pytanie: w jaki sposób wyszło z druku w wiodącym wydawnictwie dzieło, które mogłoby ujrzeć światło dnia jedynie na własny koszt autora w jednym z tych niezliczonych krajowych wydawnictw określanych barwnym mianem Krzak? – pozostawimy to all to whom it may concern.Na pozostałe zarzuty dr. Trzaski-Durskiego odpowiadają bezpośrednio zainteresowani.dr med. Marek Wroński
O nierówności siłczyli NSZZ „Solidarność” przeciwko zasadom rzetelności naukowej
Po zapoznaniu się z artykułem dr. Marka Wrońskiego Milczenie recenzenta, zamieszczonym na łamach „FA” oraz stanowiskiem Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Politechniki Warszawskiej, reprezentowanej przez jej przewodniczącego dr. Zygmunta Trzaskę-Durskiego, zdecydowałem się zabrać głos w sprawie. Stanowisko Komisji zawiera bowiem stwierdzenia nieprawdziwe i narusza moje dobra osobiste. Prezentowana tu moja opinia dotyczy jedynie faktów, z którymi zetknąłem się jako kierownik Zakładu Mechaniki. Bohaterka artykułu jest bowiem pracownicą tego zakładu. Sprawa jest jednak wielowątkowa i rozwojowa.Nie można osądzić sprawy
Komisja Zakładowa „Solidarności” (dalej Komisja) zarzuca osobom zamieszanym w sprawę naruszenie równości sił. Z jednej strony dwóch profesorów-satyrów, z drugiej kobieta-adiunkt, bezskutecznie usiłująca zamienić swój wybitny dorobek naukowy na habilitację, czym wzbudza zawiść otoczenia. Komisja myli zawody sportowe ze zwalczaniem patologii. Istotnie, w państwie prawa goniony przestępca na mniejsze prawa niż ścigający go policjant. Płeć tu nie ma nic do rzeczy. Równość przysługuje dopiero na sali sądowej w postaci prawa do obrony i interpretacji niejasności na korzyść osoby oskarżonej. Do postępowania przed Komisją Dyscyplinarną Politechniki Warszawskiej (odpowiednikiem sądu) oczywiście nie doszło, gdyż sprawa plagiatu została skutecznie „zamieciona pod dywan”. Publikacja dr. M. Wrońskiego piętnuje zachowania nieetyczne, ale nie jest w stanie zastąpić nieistniejących procedur i niesprawnych organów Uczelni. Senacka Komisja Etyki Zawodowej PW nie zajęła stanowiska w sprawie i nie zajmie – z definicji nie zajmuje się bowiem sprawami imiennymi.Wysoka Komisjo Zakładowa! Celem działalności Uczelni jest dociekanie prawdy naukowej i kształcenie młodzieży w duchu tej prawdy. Rzetelność naukowa pozwala na oddzielenie prawdy od nieprawdy. Plagiatorstwo jest rodzajem nierzetelności naukowej, polegającym na przypisywaniu sobie zasług innych badaczy lub tworzeniu takiego wrażenia. I nie ma tu nic do rzeczy, gdzie plagiat popełniono – w skrypcie czy też w książce (tu zresztą chodzi o książkę – podręcznik akademicki, gdyż jej zasięg jest ogólnopolski, przeznaczona jest dla studentów różnych politechnik i nie tylko, oraz trzeba za nią zapłacić 16 zł). Interes studenta, który kupuje podręcznik zawierający, obok zapożyczeń, liczne błędy, umknął Wysokiej Komisji z pola widzenia. Najwyraźniej student nie jest członkiem związku. Nie ma lokalnych mechanik uprawianych przez tego czy innego nauczyciela akademickiego. Student nauczony z jakiegoś podręcznika powinien móc zdać egzamin u osoby niebędącej jego autorem. A tu tak jednak nie jest.Nie zgadzam się z twierdzeniem, że dr Elżbieta Jarzębowska nie popełniła plagiatu. Stworzono bowiem sytuację uniemożliwiającą osądzenie sprawy. Pomylono przy tym dwa postępowania: postępowanie dyscyplinarne i natury etycznej. Pochwały Komisji pod adresem rzecznika dyscyplinarnego, dr. W. Noska, uważam za przedwczesne. Dopuścił on bowiem do uchybień formalnych. Osoba stawiająca zarzut (whistleblower) nie została nawet przesłuchana. Nie utrzymano jej nazwiska w tajemnicy do czasu rozstrzygnięcia zarzutów. Nie zadbano o sporządzenie niezależnej ekspertyzy. Definicję plagiatorstwa oraz związane z tym procedury znaleźć można, na przykład, w publikacjach: Dobre obyczaje w nauce Komisji Etyki w Nauce przy Prezydium PAN (Warszawa, 1994) i Dobra praktyka badań naukowych. Rekomendacje Zespołu Etyki w Nauce przy Ministrze Nauki (25 maja 2004).W pracach dr E. Jarzębowskiej znajdują się liczne błędy merytoryczne. I tak, na przykład, w podręczniku „Mechanika Ogólna” autorstwa zainteresowanej i W. Jarzębowskiego, PWN, Warszawa 2000:Na str. 142 rozwiązanie różniczkowego równania ruchu oscylatora harmonicznego (bez tłumienia) ma charakter aperiodyczny. Na str. 193 tej samej książki rozwiązanie tego samego równania podano poprawnie (jest periodyczne). Nie wywołuje to refleksji Autorów.Na str. 248 sformułowanie zasady Hamiltona jest błędne. Następnie Autorzy usiłują wyprowadzić równania kanoniczne Hamiltona. Bez skutku. Znowu nie wywołuje to refleksji. Autorzy przerywają bowiem rozważania, by podać równania kanoniczne w prawidłowej postaci konkludując przy tym, że równania te otrzymuje się w prosty sposób.Na str. 77 w jednym zdaniu pada stwierdzenie Autorów, że wypadkowa pary sił jest równa zeru, co znaczy, że nie ma siły wypadkowej. Jeżeli wypadkowa jest równa zeru, to istnieje, a układ jest w równowadze, co dla pary sił jest oczywistą nieprawdą.Na str. 295 jest zadanie 17. Autorzy domagają się wyznaczenia przez czytelnika podręcznika prędkości i przyspieszenia pewnego punku układu, który jako żywo nie może się poruszać.Błędy te, a jest ich dużo więcej, wynikają z niezrozumienia mechaniki będącej przedmiotem książki. Błędy powtarzane są w innych publikacjach. Niesłusznym jest sprawianie wrażenia, że mechanika (czy to ogólna, czy analityczna) jest czarną magią, a dr Jarzębowska jest kapłanką tej magii. Książka uzyskała pozytywną recenzję i jest wydana przez szanowane wydawnictwo o zasięgu krajowym.Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” dalej oskarża różne osoby, w tym mnie, pisząc „uważamy, że mobbing, psychiczne wyniszczanie pracownika, jest stosowany wobec dr Jarzębowskiej”. To poważny zarzut. Skargi dr Jarzębowskiej o mobbing badała jedna komisja dziekańska i dwie komisje rektorskie. Związek miał swoją przedstawicielkę w osobie pani Grażyny Maciejko, członkini Prezydium Komisji Zakładowej. Niesłusznie oskarżani profesorowie nie mieli obrońców. Zarzuty oddalono, a pani G. Maciejko podpisała się pod wnioskami komisji z 16.01.2007 r. Związek nie zadbał o to, aby zrealizować wnioski komisji, np. o rozdzieleniu zależności służbowej stron. Miał taką możliwość, ale nie pomógł swojej rzekomo mobbowanej członkini. Troska iście faryzejska.Wybitny dorobek czy mistyfikacja?
Rzeczywiście, dwukrotnie wystawiłem ocenę negatywną dr Jarzębowskiej. Zrobiłem to zgodnie z zakresem swoich obowiązków wynikających ze Statutu PW (§ 158, ust. 6 i 7), posługując się „własną wiedzą o wykonywaniu obowiązków przez ocenianą”. Przy ocenie brane jest pod uwagę 7 zakresów działalności. Aktywność publikacyjna jest tylko jednym z nich. Podstawą negatywnych ocen były błędy w podręcznikach, skryptach i preskryptach ocenianej, błędy przenoszone na zajęcia dydaktyczne. Ocena parametryczna, na którą powołuje się Komisja, ma charakter pomocniczy, gdyż nie wynika ze Statutu PW. Od moich ocen dr Jarzębowska dwukrotnie się odwołała, uzyskując dwukrotnie oceny Komisji Odwoławczej „ocena pozytywna z bardzo poważnym (poważnym) zastrzeżeniem”. Przyczyny zastrzeżeń nie zostały przez zainteresowaną usunięte.Odebranie wykładów dr Jarzębowskiej w języku angielskim z mechaniki analitycznej nie miało miejsca. Wykład „wygasł” na skutek zmian programowych. Ponadto obowiązuje zasada, że wykłady prowadzą przede wszystkim pracownicy samodzielni.Co do „bezprawnego” zawieszenia dr Jarzębowskiej w jej obowiązkach dydaktycznych na wydziale MEiL PW przez Dziekana tego wydziału, to byłem obecny w czasie rozmowy Dziekana z radcą prawnym Rektora PW, mec. P. Militzem. Radca udzielił Dziekanowi takiej właśnie porady. Powodem zawieszenia było nieprzychodzenie zainteresowanej na wykłady, których się wcześniej domagała i które na skutek interwencji Rektora i Dziekana jej przydzieliłem. Doszło zatem do ciężkiego naruszenia podstawowych obowiązków pracownika (Regulamin Pracy PW, § 5, p. 2 i 7). To akurat Komisji Zakładowej nie przeszkadza. Rektor uchylił decyzję Dziekana. Powodem nie było przekroczenie przez Dziekana zakresu jego kompetencji.Co do informowania studentów, że dr Jarzębowska „źle uczy”, to nie mam takiej wiedzy. Sprawa ma zasięg ogólnokrajowy, więc trudno ją utrzymać w tajemnicy.Co do zmuszania dr Jarzębowskiej do samodzielnego rozwiązania zadania na egzaminie prowadzonym przez prof. K. Arczewskiego informuję, że obowiązkowi takiemu podlegają wszyscy pracownicy Zakładu i ma on charakter rutynowy. Nie może być bowiem tak, że pracownik wystawiający ocenę umie mniej niż oceniany przez niego student. Egzamin był z przedmiotu, który dr Jarzębowska wcześniej prowadziła i do którego napisała książkę. Pani Doktor opuściła egzamin. Nie jest prawdą twierdzenie, że wykonywanie zadań dydaktycznych związane jest z dodatkowymi gratyfikacjami, np. w postaci wyjazdu zagranicznego – wynika z umowy o pracę.Myli się Wysoka Komisja co do systematycznych seminariów naukowych, które w Zakładzie Mechaniki rzekomo się nie odbywają. Ostatnie odbyły się 29 kwietnia, 6 maja i 13 maja. Dr Jarzębowska swoich prac nie prezentuje, gdyż uważa to za poniżające.Druk preskryptów do przedmiotów Mechanics I/II został pokryty ze środków Instytutu. Nie są one wyłączną własnością zainteresowanej. Czy dziwne jest dbanie o to, żeby studenci byli nauczani z materiałów pozbawionych błędów? To ponownie Komisji nie interesuje. Do prowadzenia wykładów Pani Doktor ostatecznie nie przystąpiła, za co została zawieszona.Wysoka Komisjo! Zwracam uwagę, że reprezentowanie pojedynczego członka związku przez Komisję Zakładową pozostaje w sprzeczności z Regulaminem Organizacji Zakładowej NSZZ „Solidarność” i jest w wyłącznej kompetencji Komisji Koła, a więc organu związku związanego z wydziałem, a nie uczelnią (§ 20, ust. 2 Regulaminu). To samo dotyczy przyjęcia w poczet członków. Pani Doktor wstąpiła do NSZZ „Solidarność” od razu na poziomie Komisji Zakładowej, a nie Koła (znowu § 20, ust. 2 Regulaminu), będąc w ostrym konflikcie z władzami wydziału. Nie stanowiło to istotnej przeszkody.Gdzie się podziały ideały „Solidarności”? Co na ten temat sądzi Podkomisja Problemowa ds. Etyki Komisji Zakładowej „Solidarności”? Taka podkomisja w związku przecież istnieje. Niby kto lub co ma występować w obronie rzetelności naukowej, jeżeli zasady głoszone w Dekalogu (p. 7, 8 i 10) nie znajdują zrozumienia nawet w związku zawodowym o wyraźnie chrześcijańskich korzeniach? Jakie mamy prawo moralne, my, nauczyciele akademiccy, domagać się od studentów, aby prace dyplomowe były ich autorstwa oraz aby nie ściągali w czasie kolokwiów i egzaminów?Oczy środowiska naukowego zwrócone są teraz na Radę Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW, przed którą toczy się przewód habilitacyjny zainteresowanej. Musi bowiem paść odpowiedź na pytanie – czy mamy do czynienia z wybitnym dorobkiem naukowym o zasięgu światowym, czy z mistyfikacją? Nagromadziło się wiele emocji. Komisja Zakładowa związku wydała już wytyczne. Wobec niepokornych wysuwa oskarżenia o mobbing. Postępowanie jest tajne, a monografia niedostępna dla społeczności naukowej. Nie będą już znane odpowiedzi na pytania cząstkowe. Poznamy końcowy wynik postępowania. Decyzja Rady Wydziału SiMR PW będzie ostateczna.Były członek-założyciel NSZZ „Solidarność”Politechniki Warszawskiej, nr leg. 175dr hab. inż. Ryszard Maroński, prof. ndzw.kierownik Zakładu Mechanikiw Instytucie Techniki Lotniczeji Mechaniki Stosowanej PW
==============================

Zarzewie konfliktuOdpowiedź Panu dr. Zygmuntowi Trzasce-Durskiemu15 marca 2004 roku przedłożyłem pismo ówczesnemu prorektorowi ds. nauki prof. dr. hab. inż. Piotrowi Wolańskiemu, w którym zwróciłem uwagę na opublikowanie w Oficynie Wydawniczej Politechniki Warszawskiej książki Elżbiety Jarzębowskiej Mechanika analityczna. Podręcznik ten zawiera liczne błędy, a przy tym w 90 proc. jest kompilacją książek, z których wiele nie zostało nawet umieszczonych w spisie literatury, co udokumentowałem w dwóch załącznikach. Moja prośba skierowana do Prorektora o wyjaśnienie, jak doszło „do opublikowania podręcznika, który zawiera więcej błędów niż stron”,pozostała bez odpowiedzi. Ale pociągnęła za sobą skutki. Otóż autorka podręcznika, po zapoznaniu się z moim pismem, zareagowała oskarżeniem mnie i dr. hab. R. Marońskiego o mobbing i szykanowanie.Te zarzuty są próbą zmiany płaszczyzny sporu z merytorycznej (istnieje dowód niekompetencji i plagiatorstwa w postaci książki) na obyczajową, opartą o jednostronne pomówienie. Oskarżenia te zostały uznane za bezpodstawne przez trzy komisje, które od 2004 r. podejmowały próby rozstrzygnięcia konfliktowej sprawy.Przyjmuję, że wobec używania wyłącznie liczby mnogiej, list Pana przedstawia uzgodnione stanowisko Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność.O mentalności Kalego
W preambule Pan Przewodniczący gani Autora artykułu za rzekomą nierzetelność, pisząc, że Jego artykuł „oparty jest na relacjach jednej osoby” – Krzysztofa Arczewskiego. Jest to nieprawda, ale zapewne dr Wroński sam zajmie stanowisko w tej sprawie. Wiem natomiast, że Pan Przewodniczący, formułując potężną listę oskarżeń nie zadał sobie trudu porozmawiać ze mną, prof. R. Marońskim, a także Dziekanem MEiL, który dobrze zna sprawę. Jak więc Pan wypełnił wymóg rzetelności, którym szermuje?O meritum
W mojej odpowiedzi ustosunkuję się wyłącznie do oskarżeń skierowanych pod moim adresem. Na podstawie własnego domniemania na temat procedur obowiązujących w PW wysnuł Pan wniosek, jakobym ja, przed 2002 r kierownik Zakładu Mechaniki, aprobował wydanie skryptu Mechanika analityczna na podstawie gotowego maszynopisu. Zgoda na wejście do planu wydawniczego jest wyrazem dobrej woli i wiary w rzetelność Autora osób aprobujących możliwość wydania skryptu. Nie kontrolują oni zawartości maszynopisu. Co więcej, gdyby zadał Pan sobie trud zweryfikowania swej wiary w procedury, to dowiedziałby się Pan, że podręcznik wydano mimo złej pierwszej opinii autorytetu w zakresie mechaniki teoretycznej, prof. Bogdana Skalmierskiego i nader krytycznej prof. Andrzeja Tylikowskiego.Jak więc doszło do wydania dzieła? O to właśnie m.in. pytałem w piśmie do prorektora Wolańskiego: „jak to możliwe, aby taka pozycja mogła być wydana w Politechnice Warszawskiej – uczelni o ogromnych tradycjach i osiągnięciach”. Dzisiaj wiem, że było to ominięcie nie pierwsze i nie ostatnie w wykonaniu dr E. Jarzębowskiej. Ostatnie to wydanie pracy habilitacyjnej w Ziemi Włoskiej, jakby nie można było opublikować pracy w normalnym trybie, np. w OW PW, po standardowych recenzjach wydawniczych.Pyta Pan: „skąd się wzięło to nagłe oburzenie Profesora na «nierzetelność» dr Jarzębowskiej?” Odpowiadam. Nie nagłe, lecz po uważnym przejrzeniu wydanego w 2003 r. dzieła, a także w obliczu jego zawartości. Na tyle uważnym, że w pierwszych czterech rozdziałach, liczących 139 stron, tylko co do 15 nie udało mi się ustalić źródła ich pochodzenia. Pozostałe 124 strony, czyli około 90 proc. tekstu, to plagiatorskie „zapożyczenia” z podręczników i monografii wydanych po polsku lub angielsku. Najdłuższe z nich liczą: 34 [T&R], 26 [K&L] i 25 [G], krótsze zaś 11 [L], 5 [G&F], 5 [N] stron (wykaz skrótów na końcu pisma). Większość książek, z których te cytaty pochodzą została dyskretnie przez Autorkę pominięta w bibliografii. Wszak nie tyle owe zapożyczenia, lecz liczba i poziom błędów były pierwszą przyczyną skierowania pytania do prorektora wówczas odpowiedzialnego za Wydawnictwa.Po wnikliwym zapoznaniu się z dziełem nic Pan nie zauważył poza fasadą (o czym wkrótce), więc aby uświadomić Panu, na jakim poziomie są błędy, posłużę się przykładem z dziedziny lepiej Panu znanej. Jak by Pan zareagował, widząc w podręczniku taki wzór na pracę prądu: W = Uit + kQlgdzie w pierwszym składniku symbole są powszechnie znane, a w drugim: k – stała mianowana, Q – ładunek, zaś l – długość przewodu? Osobliwe, prawda? A teraz proszę zajrzeć na str. 73 i zobaczy Pan wzór na pracę mechaniczną podobnej klasy. Przykładów tego rodzaju błędów wyliczyłem w Załączniku nr 1 do pisma do Rektora z 15.03.2004 r. kilkanaście. W istocie jest ich dużo więcej.W kolejnym akapicie próbuje Pan epatować wyliczanką nazwisk (zresztą jedno, d’Alembert, podane z błędem) związanych z tytułami podrozdziałów, równań czy metod. Otóż to jest fasada, a za nią niezliczone błędy, niekonsekwencje i terminologiczne kurioza. Zwłaszcza niekonsekwencje wynikające z kompilowania tekstu z różnych źródeł, co doprowadza po wielokroć do farsy. Oczekuje Pan przykładów – bardzo proszę. Na str. 51 rozważane są tzw. sanie Carathéodry’ego-Czapłygina, dla których najprostsza sprawa – poprawne wprowadzenie układu współrzędnych uogólnionych – okazała się zbyt trudna dla dr Jarzębowskiej. A jak jest poprawnie, można sprawdzić na str. 82 podręcznika [G], z którego ten fragment dr Jarzębowska przepisała. W rozdziale Zasada Jacobiego (str. 118-121) trzy poważne błędy i dwie niekonsekwencje. Prawidłowe wyprowadzenie i rysunek można znaleźć tam, skąd ten fragment został splagiatowany: [T&R], str. 177-180 i [G], str. 136, 139-140. Ale, żeby to robić poprawnie, nie można wprowadzać własnych oznaczeń i skrótów (uczynionych wyłącznie dla kamuflażu), bo można się pogubić. I to ma miejsce na str. 118-121 dzieła.Jestem podobnego zdania, jak Pan – w podręczniku akademickim trzeba przekazywać znane skądinąd wzory, twierdzenia etc. Pod jednym wszakże warunkiem: że będą one rzetelne i bezbłędne, zaś identyczne fragmenty tekstu zasygnalizowane z powołaniem na źródło. A jak to wygląda w dziele dr Jarzębowskiej? W dolnej części str. 37 jest skopiowany wywód ze str. 156 [N]. Autorka pisze: „Jeżeli początki układów (x,y,z) i (??????? ) pokrywają się (rys.1.10)…”. Gdzie jest układ (??????? )? A może domyśli się Pan, co przedstawia elipsa na rys. 1.10 oraz co oznacza symbol u(u x s’), stojący przy wektorze ON? Jeśli będzie miał Pan problem ze zrozumieniem (jak każdy człowiek znający zasady działań na wektorach), to proszę zajrzeć do źródła – [N] str. 158, rys. 6.3 i 6.5. Na 1/2 strony „dzieła” 3 błędy. Wena twórcza Pani Doktor zaowocowała daleko bardziej kompromitującymi błędami.Oto na samym wstępie (str. 10) czytamy: „Dlatego «deus intellectualis» był podłożem dociekań filozoficznych Leibnitza i Spinozy. Chociaż w pracach Leibnitza dostrzega się silne tendencje teologiczne, to…”. Prawda jakież to mądre? Ale co jest pomysłem Autorki? Sięgamy do [L], str. XXII i tam stoi: „Thus «deus intellectualis» was the basic theme of the philosophy of Leibnitz, no less than that of Spinoza. At the same time Leibnitz had strong teleological tendencies…”.Otóż cywilizacja europejska rozróżnia dwa pojęcia: teologiczny (z gr. theós) oraz teleologiczny (z gr. téleos), ale dla niektórych osób owo rozróżnienie jest poza zasięgiem ich intelektu.Już na następnej stronie pojawia się „zasada ogólnej względności”. Czy Pan zna takie pojęcie? A nieopodal czytamy o prawie Newtona: „Prawo to zostało sformułowane przy założeniu ruchu punktu w ziemskim polu grawitacyjnym, a więc ma także zastosowanie do ruchu planet wokół Słońca.”Czyżby? Tu zdumienie może ogarnąć przeciętnego licealistę wobec logiki tego zdania. Sięgamy więc do źródła [L], str. 3 i tam czytamy: „It was deduced from the motion of a particle in the field of’gravity on the earth and was then applied to the motion of planets under the action of the sun” – tu jest wszystko jasne. Jestem zdania, że kompilując teksty wymagające pewnego wykształcenia, trzeba do nich intelektualnie dorosnąć. W przeciwnym razie wychodzi qui pro quo. Tego typu błędów jest w dziele kilkadziesiąt. Przez to jest ono pośmiewiskiem nie tylko dla ekspertów, ale dla studentów także.Teraz powiem coś więcej niż w inkryminowanym piśmie do Prorektora. Nierzetelność naukowa dr Jarzębowskiej nie polega wyłącznie na plagiatorstwie, popełnieniu błędów, niekonsekwencji i wprowadzeniu dziwolągów terminologicznych. Te sprawy można wytłumaczyć stanem wiedzy i świadomości Autorki. W książce wszak można znaleźć miejsca celowego wprowadzania czytelnika w błąd. Na str. 51 czytamy: „W pracy [13] zaproponowano, aby grupę więzów niebędących więzami materialnymi, a opisującymi dodatkowe wymagania nałożone na ruch układu, nazwać więzami programowymi.” Praca [13] jest autorstwa dr Jarzębowskiej. A prawda jest taka, że w wydanym w 1971 r podręczniku [G] na str. 61 jest użyte to pojęcie i podane źródło jego pochodzenia. Przykład inny ze str. 109. Czytamy: „Zasadę prac przygotowanych wyprowadziliśmy, korzystając z…”. Nieprawda, ta zasada została tylko sformułowana. Zaś na str. 19-20 do tekstu pochodzącego z [G], str. 44, dodane zostały dwa słowa: „lub nieliniowymi”, mające sugerować rozszerzenie rozważań przez Autorkę. Wzór (1.2.1) następujący po tym zdaniu przedstawia tylko liniową kombinację prędkości. Tak oto z „popraweczki” względem oryginału wyszła, w wyniku nierzetelności dr Jarzębowskiej, „pogorszeczka” w dziele. Tego rodzaju błędy liczyć można na pęczki.
Himalaje nieroztropności
Ostatni akapit części A Pańskiego listu to „Himalaje nieroztropności”. Po pierwsze, pisze Pan o oskarżycielskim piśmie. To jest pismo drobiazgowo udokumentowane i wyrażające troskę o dobre imię Uczelni i środowiska nauczycieli akademickich w obliczu błędów w procesie wydawniczym. Po drugie, przedstawia Pan swoje credo, pisząc: „trudno uwierzyć, żeby…dydaktyk mógł popełnić kilkaset błędów”Otóż ja nie kieruję się fałszywą wiarą, ale wiedzą. Błędów i niekonsekwencji wynikających z kompilowania jest ponad 200. Dla przykładu, w dolnej części str. 27 jest 9 błędów. To, jak powinno być, znajdzie Pan w [K&L], str. 46-47. Po trzecie, sugeruje Pan, że błędy są „edytorskie”.W przeciwieństwie do Pana, ja oglądałem maszynopis, jak też czytałem recenzję prof. Skalmierskiego w roku 2004 w Oficynie Wydawniczej. Wszystkie błędy to błędy autorskie, a nie edytorskie. Nie jest ładnie z Pana strony obarczać winą szanowane i skrupulatne Panie redaktorki z OW PW. Po czwarte, nie jest rzetelne budować figurę erystyczną na fałszywej przesłance (nie po raz pierwszy zresztą). Przecież mógł Pan sprawdzić pytając mnie, czy oglądałem maszynopis. Po piąte, za jakie grzechy mam Autorce przedstawiać listę błędów? Gdy tylko zapoznała się z dwoma załącznikami – pierwszym z listą 11 przykładowych błędów i drugim z listą 16 niekonsekwencji, miast zabrać się za ich poprawianie, oskarżyła nie tylko mnie, ale też dr. hab. R. Marońskiego o mobbing. Czy wyobraża Pan sobie, co mogłoby się stać, gdybym wskazał np. pierwszą setkę błędów? Poza tym, czy ja jestem winien powstania stosu błędów? Może to Autorka posprzątałaby po sobie? Po szóste, nieprawdziwe są wszystkie zarzuty zawarte w ostatnim zdaniu części A Pana listu.Wszystkie zarzuty postawione mi w części C są też nieprawdziwe. Z każdym z nich mógłbym się rozprawić równie łatwo jak z tymi z części A. Jako przykład podam, że jako kierownik egzaminu wymagam i oczekuję od wszystkich pracowników powołanych do obsługi danego egzaminu rozwiązania zadań egzaminacyjnych. Na egzaminie z 24.06.2004 r. nie dopełniła tego obowiązku jedynie dr Jarzębowska spośród trzech adiunktów zaangażowanych do obsługi. A powód był prozaiczny – dr Jarzębowska nie potrafiła rozwiązać zadania ze sterowania, co udało się kilku studentom biorącym udział w tym egzaminie. Tak jak nie potrafiła udzielić merytorycznej odpowiedzi na pytania z zakresu sterowania w czasie seminarium na wydziale SiMR z 5.12.2007 r.A co do wypowiedzi prof. Styczka oczekuję dowodów. Tym bardziej, że inkryminowane zadanie należy do elementarnych w zakresie teorii sterowania.Konkluzja
List Pana zawiera wystarczającą liczbę dowodów, że zawartość i „walory” podręcznika Mechanika analityczna znane są Panu w stopniu umiarkowanym. Dziwi także Pańskie przekonanie o zaistnieniu mobbingu, zwłaszcza w świetle końcowych wniosków komisji pod przewodnictwem prof. Masłyk-Musiał, cytuję: „Relacje między dr Jarzębowską, profesorem Arczewskim i dr. Marońskim nie dają się opisać w kategoriach mobbingu…”. Wnioski te podpisali przedstawiciele obu związków zawodowych.Panie Przewodniczący KZ NSZZ Solidarność, solidaryzował się Pan z naukową nieuczciwością oraz (tu użyję celowo eufemizmu) nieroztropnością. Sam dał Pan popis nieuczciwości. Z lekkością motyla i wdziękiem hipopotama oskarżył Pan mnie i dwóch innych ludzi o liczne podłości. Czy choć raz poprosił Pan o opinię oskarżanych? Nie! Człowiek honoru wiedziałby, co dalej robić. Ciekawe, co zrobi Pan?Z ograniczonym szacunkiemprof. dr hab. Krzysztof Arczewskidyrektor Instytutu Techniki Lotniczeji Mechaniki StosowanejPolitechniki WarszawskiejLista użytych skrótów[G] = R. Gutowski, Mechanika analityczna, PWN, Warszawa, 1971.[G&F] = I.M. Gelefand, S.W. Fomin, Rachunek wariacyjny, PWN, Warszawa, 1979.[K&L] = T.R. Kane, D.A. Levinson, Dynamics: Theory and Applications, McGraw-Hill, N. York, 1985.[L] = C. Lanczos, The Variational Principles of Mechanics, Univ. of Toronto Press, Toronto, 1962.[N] = P.E. Nikravesh, Computer-Aided Analysis of Mechanical Systems, Prentice-Hall, 1988.[T&R] = B. Tabarrok, F.P.J. Rimrott, Variational Methods and Complementary Formulations in Dynamics, Kluwer Academic Publishers, Dordrecht, 1994.
Konsekwencje milczenia recenzenta cz.2
Autorzy:Marek Wroński,Ryszard Maroński,Krzysztof Arczewski. Niniejsze teksty dotyczą bulwersującej sprawy, która od 4 lat nie została właściwie załatwiona przez kolejne władze Politechniki Warszawskiej.
2008-06-16

Konsekwencje milczenia recenzenta cz.1

Konsekwencje milczenia recenzenta

Teksty zamieszczone na NFA na prośbę p. Marka Wrońskiego

=============================

Forum Akademickie, 4/2008 Z Archiwum Nieuczciwości Naukowej (60)

MILCZENIE RECENZENTA

Marek Wroński

Niniejszy artykuł dotyczy bulwersującej sprawy, która od 4 lat nie została właściwie załatwiona przez kolejne władze Politechniki Warszawskiej. Tam właśnie w 2003 roku wyszedł skrypt-książka Mechanika analityczna dr inż. Elżbiety Jarzębowskiej, adiunkta stabilizowanego Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału Mechanicznego Energetyki i Lotnictwa PW. Skrypt wydała uczelniana Oficyna Wydawnicza, a jego recenzentem był wybitny uczony, prof. Andrzej Tylikowski. Jego recenzja z 4 lipca 2002 dyplomatycznie stwierdzała, iż publikacja „spełnia ogólne warunki stawiane podręcznikom akademickim”, ale w obecnym kształcie należy dokonać skrótów rozdziału 1, 3, 4 i 5, usunąć rozdział 2 i znacznie poszerzyć rozdział 6. Autorka sugestii tych nie wprowadziła w życie i wiekopomne dzieło poszło do druku tak, jak się urodziło.

Skarga dyrektora

W połowie marca 2004 prof. Krzysztof Arczewski, dyrektor Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału MEiL PW, złożył pismo-skargę do ówczesnego prorektora ds. nauki – prof. Piotra Wolańskiego. W piśmie tym poinformował, że skrypt-książka dr inż. Jarzębowskiej jest „świadectwem ignorancji i nierzetelności przede wszystkim Autorki”. Zdaniem Arczewskiego, publikacja taka „ośmiesza wydawnictwo, a także czyni szkodę samej uczelni”. Książka ma „liczne błędy i kuriozalne sformułowania”. Co więcej, w opinii prof. Arczewskiego pozycja ta „jest kompilacją na granicy plagiatu przynajmniej 10 podręczników i monografii. Książka liczy 215 stron tekstu – reszta to spis treści, przedmowa i bibliografia. Po dokładnym przejrzeniu pierwszych 4 rozdziałów tych 139 stron, tylko w przypadku 15 stron nie udało się ustalić źródła pochodzenia. Pozostałe 124 strony, czyli około 90 proc. tekstu, to przepisywane słowo w słowo lub tłumaczone z ewentualnym retuszem fragmenty podręczników i monografii wydanych po polsku lub angielsku. Najdłuższe z nich liczą 34, 26, 25 stron, krótsze zaś 11, 5, 6 stron.

Książka zawiera dziesiątki lub nawet setki błędów, część z nich można przypisać niechlujnej korekcie. Znajdują się także liczne błędy, których nie sposób wytłumaczyć inaczej niż ignorancją autorki. Są to błędy na żenującym poziomie. (…) Często wynikają one z braku rozumienia tekstu oryginalnego, jego bezkrytycznego tłumaczenia, braku znajomości elementarnych reguł rachunku wektorowego czy samej mechaniki.”

Dalej autor pisma podawał, iż w skrypcie są liczne niekonsekwencje wynikające bądź z faktu pomijania części tekstów źródłowych, bądź z braku jednolitości oznaczeń, gdyż korzystając z kilku źródeł Autorka nie zawsze była w stanie konsekwentnie wprowadzić własnych oznaczeń.

Prof. Arczewski podkreślił „brak odwołań do pozycji, z których Autorka tak obficie korzysta. W bibliografii Autorka «zapomniała» przywołać takie pozycje, jak: B. Tabarrok, F.P.J. Rimrott, Variational methods and complementary formulations in dynamics, Kluwer Publishers, Dordrecht, 1994 – nie mniej niż 34 strony przepisane, a także C. Lanczos, The variational principles of mechnics, University of Toronto Press, Toronto, 1992 – nie mniej niż 11 stron, I.M. Gefland, S.W. Fomin, Rachunek wariacyjny, PWN, Warszawa, 1979 – nie mniej niż 5 stron, P.E. Nikrawesh, Computer-aided analysis of mechanical systems, Prentice-Hall, 1988 – nie mniej niż 4 strony przepisane.”

Na końcu tego pisma-listu Autor prosi Rektora o wyjaśnienie „jak doszło do opublikowania podręcznika, który zawiera więcej błędów niż stron, narusza prawa autorskie, a ponadto daje, niezasłużenie złe świadectwo, środowisku, z którego wywodzi się Autorka. Pytanie, z którym zwracam się do Pana Rektora, jest dla mnie o tyle przykre, że opiniodawcą pracy był bardzo szanowany przeze mnie prof. A. Tylikowski. Przypadek omówionej przeze mnie książki nie jest, niestety, odosobniony. Istnieją także inne pozycje dotyczące mechaniki (tylko w tym zakresie mogę się wypowiedzieć) wydane przez naszą Oficynę Wydawniczą, które zawierają podobnie porażającą liczbę błędów wynikających z jednej strony z ignorancji Autorów, a z drugiej niezrozumiałego procesu opiniodawczego, kończącego się skierowaniem do druku.

Pismo kończyło się apelem o skierowanie tej sprawy do Komisji Etyki w celu wywołania dyskusji w środowisku na temat słabości krytyki naukowej. Towarzyszyły mu załączniki, w których dokładnie określono, skąd przepisano całe fragmenty tekstu, zaś jego kopię skierowano do wiadomości dziekana Wydziału, prof. Krzysztofa Kędziora.

List dotarł na biurko prorektora Wolańskiego i… zapadła głęboka cisza. W rozmowie telefonicznej wiosną 2007 prof. Wolański przyznał się, że nie podjął żadnych kroków, bowiem w parę tygodni później ówczesny rektor PW, prof. Stanisław Mańkowski, zmienił jego zakres obowiązków i Wydawnictwo Politechniki przestało mu podlegać. Na moje pytanie, dlaczego nie zbadał tej oficjalnie zasygnalizowanej nierzetelności naukowej, którą przecież jako prorektor ds. nauki miał ustawowy obowiązek wyjaśnić, zapadło milczenie.

Najlepsza obrona to atak

Niecały miesiąc później na ręce dziekana Krzysztofa Kędziora wpłynęło pismo od dr inż. Elżbiety Jarzębowskiej, w którym opisała, jak to dyrektor Instytutu, prof. Arczewski oraz kierownik Zakładu Mechaniki, dr hab. Ryszard Maroński mobbingują ją i dyskryminują, utrudniając wykonywanie obowiązków zawodowych i sfinalizowanie pracy habilitacyjnej oraz blokują dostęp do konferencji naukowych.

Dziekan powołał 5-osobową Komisję Wydziałową pod przewodnictwem prof. Andrzeja Styczka, która zajęła się skargą dr Jarzębowskiej.

Tymczasem 6 maja 2004 dr Maroński odpowiedział dziekanowi, odpierając szczegółowo konkretne zarzuty, dołączając dokumenty na poparcie tego, iż pretensje pani adiunkt nie mają faktycznych podstaw.

W połowie czerwca 2004 sprawozdanie złożyła Komisja, która nie potwierdziła zarzutów mobbingu i dyskryminacji. Wręcz przeciwnie, stwierdziła, że dr Jarzębowska pobiera jedno z najwyższych uposażeń spośród adiunktów, otrzymała 1,5-roczny „urlop habilitacyjny”, który spędziła w USA, a koszta podróży zostały pokryte przez uczelnię. Wielokrotnie korzystała z finansowania jej uczestnictwa w rozmaitych konferencjach naukowych krajowych i zagranicznych, zaś obecnie otrzymuje stypendium habilitacyjne.

Komisja uznała, że zarzutami prof. Arczewskiego pod adresem skryptu powinien zająć się rzecznik dyscyplinarny, bowiem sama nie ma kompetencji. Natomiast, jeżeli mimo tych wszystkich faktów, dr Jarzębowska nadal uważa, iż jest „mobbingowana”, to powinna złożyć skargę do sądu, który rozpatrzy sprawę.

Dr praw Wojciech Nosek polecenie wszczęcia wyjaśniającego postępowania dyscyplinarnego wobec dr Jarzębowskiej otrzymał od rektora Mańkowskiego 10 lutego 2005. I po miesiącu umorzył je, bowiem jego zdaniem, „odkrycia, idee, procedury, metody i zasady oraz koncepcje matematyczne” nie są objęte ochroną prawa, więc nie można stawiać autorce skryptu zarzutu, iż relacjonowała idee czy metody różnych autorów. Ponieważ zamieściła w skrypcie spis dzieł, niczego nie podawała za swoje. Dlatego stan faktyczny nie wskazuje na naruszenie praw innych autorów.

Cały powyższy wywód rzecznik Nosek oparł na wyjaśnieniach wyłącznie obwinionej. „Oskarżający” prof. Arczewski nie został przesłuchany. Co więcej, nie powiadomiono go ani o wszczęciu, ani o umorzeniu postępowania wyjaśniającego, co jest prawnym obowiązkiem uczelni. Rzecznik także nie zauważył, iż postępowanie wyjaśniające nie miało żadnych podstaw prawnych, bowiem cała sprawa uległa przedawnieniu po 4 miesiącach od chwili wpłynięcia na biurko Rektora, który od razu nie podjął wymaganych prawem, kroków. Takie wtedy były zasady prawne…

Włoski trop

W październiku 2006 nowy rektor, prof. Włodzimierz Kurnik, z powodu dalszych pism i odwołań dr Jarzębowskiej, powołał drugą 5-osobową komisję dla wyjaśnienia tzw. konfliktu w Zakładzie Mechaniki. Przewodniczyła jej prof. Ewa Masłyk-Musiał, a w składzie znaleźli się: prof. Andrzej Styczek, prof. Jan Żebrowski oraz przedstawiciele Komisji Zakładowej „Solidarności” i Rady Zakładowej ZNP.

Swój raport Komisja przedstawiła na przełomie stycznia/lutego 2007. Uznano, że źródłem konfliktu jest negatywna ocena skryptu dr Jarzębowskiej dokonana przez prof. Arczewskiego w 2004 r., dlatego konieczne jest rzeczowe rozpatrzenie jego zarzutów i zakończenie sprawy jednoznacznym orzeczeniem. Z kolei ostateczna ocena jakości dorobku dr Jarzębowskiej, zdaniem Komisji, dokona się w Politechnice Krakowskiej, gdzie zainteresowana zgłosiła do druku pracę habilitacyjną w języku angielskim.

Radca Prawny w swojej opinii z 22 marca 2007 stwierdził, że postępowania wyjaśniającego w tej sprawie nie można wznowić. W związku z tym rektor Kurnik nie zdecydował się na powołanie niezależnego recenzenta, który by krytycznie ocenił skrypt dr Jarzębowskiej i orzekł, czy jest lub nie jest plagiatem.

Proszony przeze mnie o formalne ustosunkowanie się do zarzutów prof. Arczewskiego, recenzent pechowej pracy, prof. Andrzej Tylikowski także nie zajął żadnego stanowiska.

Na początku kwietnia 2007, pod naciskiem rektora, strony konfliktu zawarły ugodę, która miała polegać na powstrzymaniu się od dalszych, wzajemnych oskarżeń. Dr Jarzębowska zobowiązała się poprawić materiały, które jej służą do wykładów (a którym prof. Arczewski zarzucał liczne błędy). Rektor zobowiązał się interweniować w sprawie przedłużonego procesu wydawniczego habilitacji w PK i dopilnować, aby przewód habilitacyjny był przeprowadzony na jednym z wydziałów Politechniki Warszawskiej. Dziekan miał dołożyć starań, aby zażegnać konflikt i zapewnić stronom właściwe warunki pracy.

Przed wakacjami 2007, wskutek dwóch negatywnych opinii recenzenckich: prof. Krzysztofa R. Kozłowskiego z Politechniki Poznańskiej oraz prof. Józefa Wojnarowskiego z Politechniki Śląskiej, Wydawnictwo PK zrezygnowało z druku habilitacji.

Na początku roku 2008 okazało się, że w sierpniu 2007 we Włoszech wyszła książka Model based tracking control strategies for constrained mechanical systems, która będzie podstawą przewodu habilitacyjnego dr Jarzebowskiej. Jak ustaliłem, wydana została przez komercyjne wydawnictwo Internationalsar w Palermo, które na prośbę autora wydaje każdą książkę w terminie 6 tygodni, pod warunkiem zapłacenia 1990 euro i odbioru 30 egzemplarzy. Ciekawe, że gdy w lutym 2008 Biblioteka Wydziałowa MEiL chciała kupić kilka egzemplarzy książki, otrzymała odpowiedź, iż „pozycja jest niedostępna, zamówienie jest anulowane przez dostawcę”.

W połowie marca br. Rada Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW (dziekan: prof. dr hab. Jerzy Bajkowski) otworzyła przewód habilitacyjny na podstawie tej niedostępnej w Polsce publikacji.

Na moją prośbę prof. Arczewski sporządził dokładną konkordancję tekstu skryptu Mechanika analityczna. Zabrało to kilkadziesiąt godzin, ale każdej stronie tej książki odpowiada strona źródłowa z oryginału. Jak na dłoni widać zatem zakres nierzetelnych zapożyczeń, jakich dokonała autorka. Zdaniem dr. hab. Juliusza Grabskiego z Katedry Dynamiki Maszyn Politechniki Łódzkiej, „w sposób rażący został naruszony kanon dobrych obyczajów w nauce”.

Profesorze Tylikowski, dłużej milczeć nie można. Młodzi i starsi patrzą na Pana…

Marekwro@gmail.com

=======================================

Forum Akademickie 06/2008 POLEMIKI

O nierówności sił

czyli profesorowie przeciwko kobiecie-adiunktowi

Od lat z zainteresowaniem czytamy artykuły dr M. Wrońskiego o nierzetelności w nauce i o stosunkach panujących w środowiskach naukowych i akademickich, jakie w dużej mierze odziedziczyliśmy po PRL. Uważaliśmy, że dr Wroński swoimi pracami wypełnia szlachetną misję w dziedzinie ujawniania prawdy. Jednakże pełnienie misji nie może być poszukiwaniem sensacji za wszelką cenę, zwłaszcza tam, gdzie ich nie ma. A to właśnie przytrafiło się dr. Wrońskiemu dwukrotnie w sprawach dotyczących Politechniki Warszawskiej.

Przed kilku laty – chyba tylko dla sensacji – dr Wroński usiłował uczynić oszusta i aferzystę z Karola Caroll Porczyńskiego, doktora honoris causa PW. Jednak po zapoznaniu się z dokumentami posiadanymi przez Politechnikę dr Wroński zaprzestał stawiania zarzutów nieżyjącemu już wówczas dr Porczyńskiemu.

Wysoce nierzetelny jest również artykuł dr. Wrońskiego Milczenie recenzenta, zamieszczony w tegorocznym kwietniowym numerze „Forum Akademickiego”. Nie bardzo wiadomo, w kogo artykuł jest wymierzony: w recenzenta, w rektorów i prorektora PW, czy w autorkę SKRYPTU dr inż. E. Jarzębowską. Nie wiadomo również, jakiego problemu w istocie artykuł dotyczy: czy recenzji SKRYPTU, czy rzekomego plagiatu, czy przewodu habilitacyjnego dr inż. Elżbiety Jarzębowskiej, adiunkta na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa PW.

W tym piśmie bronimy dr inż. Jarzębowskiej przed oskarżającymi ją o różne niecne czyny dwoma profesorami – jej bezpośrednimi zwierzchnikami w Instytucie ITLiMS. Siły są nierówne: dwóch profesorów przeciwko jednej kobiecie-adiunktowi. Mamy niepłonną nadzieję, że „Forum Akademickie”, w imię dobrych zwyczajów akademickich, pismo nasze opublikuje w całości na swoich łamach.

Artykuł dr. Wrońskiego jest i nierzetelny, bowiem oparty na relacjach tylko jednej osoby, i tendencyjny – napisany jest bowiem w interesie tej właśnie osoby i ma za wszelką cenę zaszkodzić w rozwoju naukowym – drugiej. Tą „jedną osobą” jest prof. dr hab. Krzysztof Arczewski, dyrektor Instytutu Techniki Lotniczej i Mechaniki Stosowanej Wydziału MEiL PW, a „drugą” – dr inż. E. Jarzębowska, adiunkt w tym Instytucie, ceniony już dziś w świecie naukowiec.

Naszą obronę dr Jarzębowskiej dzielimy na trzy części: sprawę rzekomego plagiatu, sprawę przewodu habilitacyjnego i sprawę mobbingu stosowanego wobec Niej przez Jej zwierzchników.

Sprawa rzekomego plagiatu

Zastanówmy się najpierw, czym jest wydana w roku 2003 (!) przez Oficynę Wydawniczą PW Mechanika analityczna dr inż. E. Jarzębowskiej: książką, skryptem, podręcznikiem akademickim, monografią? Nie istnieje kategoria „skrypt-książka”, jak to pisze dr Wroński w ślad za prof. Arczewskim. Każdy skrypt jest bowiem książką, ale nie każda książka jest skryptem. Mechanika analityczna jest skryptem uczelnianym przeznaczonym dla studentów. W naszych polskich warunkach istnieje zasadnicza różnica pomiędzy skryptem a podręcznikiem akademickim: skrypt, wydawany na koszt uczelni, wymaga opinii jednego (zwykle z danej uczelni) recenzenta; natomiast podręcznik podlega opiniowaniu przez dwóch recenzentów, najczęściej spoza macierzystej uczelni autora i zwykle jest dotowany przez ministerstwo.

Szkoda, że dr Wroński nie zapoznał się z procedurami obowiązującymi w naszej Uczelni przy wydawaniu przez Oficynę Wydawniczą skryptów i podręczników. Jeśli wykładowca danego przedmiotu napisze dla studentów skrypt do swojego wykładu, to jego wydanie muszą zaaprobować: kierownik zakładu, dyrektor instytutu, dziekan wydziału, a wydział wstawia propozycję wydania skryptu do swego planu wydawniczego.

Cykl wydawniczy trwa zwykle od roku do przeszło dwóch lat. Tak więc zgoda Zakładu i Wydziału na druk skryptu dr Jarzębowskiej (wydany w roku 2003) musiała zapaść przed rokiem 2002. W tym czasie Kierownikiem Zakładu Machaniki w ITLiMS był prof. K. Arczewski. Czy prof. Arczewski, który 30 października 2002 r. dydaktykę prowadzoną przez dr Jarzębowską ocenił „pozytywnie”, a Jej „działalność publikacyjną” jako „zdecydowanie pozytywną” (dane z arkusza oceny pracownika), nie wiedział, jaki skrypt powstaje w Jego Zakładzie i pod czym się podpisuje? Dwa lata później ten sam prof. Arczewski, już jako dyrektor Instytutu, występuje do prorektora PW z oskarżeniem dr Jarzębowskiej o popełnienie przez Nią plagiatu w skrypcie Mechanika analityczna. Skąd się wzięło to nagłe oburzenie Profesora na „nierzetelność” dr Jarzębowskiej? Czy stąd, że w 2003 roku wyszło na jaw, iż dr Jarzębowska ma prawie ukończoną rozprawę habilitacyjną i to zaczęło komuś przeszkadzać w Instytucie czy w Zakładzie?

Mamy pytanie, czy dr Wroński miał w ręku skrypt Mechanika analityczna i zauważył tam takie podrozdziały jak: Zasada D’Alamberta, Zasada Gaussa, Zasada Hamiltona, Zasada Jacobiego, Równania Lagrange’a, Równania Hamiltona, Równania Hamiltona-Jacobiego, Równania Kane’a, Równania Maggiego, Równania Appella-Gibbsa, Równania Boltzmanna-Hamela, a w rozdziałach zauważył może akapity o kwaternionach, współrzędnych uogólnionych, współrzędnych punktu odniesienia, współrzędnych Denavita-Hartenberga, współrzędnych naturalnych, saniach Caratheodory’ego-Czapłygina, rachunku wariacyjnym itd., itp.

Czy dr Jarzębowska napisała w tym skrypcie, że sama to wszystko wymyśliła? Nie ma możliwości, by przedstawiając podstawy jakiejkolwiek istniejącej już dziedziny nauki nie podawać twierdzeń, równań czy wzorów w postaci, którą ktoś, kiedyś przed nami sformułował! Każdy skrypt do podstawowych wykładów jest zawsze pewną kompilacją (nieraz nawet „na granicy plagiatu”!) prac naszych poprzedników z dodatkiem przemyśleń wykładowcy.

Rację miał dr W. Nosek, rzecznik dyscyplinarny PW, który nie podejmując sprawy o plagiat, napisał w swoim orzeczeniu: „odkrycia, idee, procedury, metody i zasady oraz koncepcje matematyczne nie są objęte ochroną prawną, więc nie można stawiać autorce skryptu zarzutu, że relacjonowała idee czy metody różnych autorów”.

Prof. Arczewski w oskarżycielskim piśmie do prof. P. Wolańskiego, prorektora, pisze, że w skrypcie dr Jarzębowskiej znajduje się kilkaset (!) błędów. Sam w tym piśmie przytacza ich kilkanaście, z czego spora cześć to błędy edytorskie. Trudno uwierzyć, że na 200 stronach skryptu doświadczony naukowiec i dydaktyk może popełnić kilkaset błędów (po kilka na każdej stronie?). A prof. Arczewski uporczywie odmawia przedstawienia autorce listy tych błędów. Może błędy pojawiły się podczas druku? Bardzo łatwo mógł to prof. Arczewski sprawdzić, korzystając z oryginalnego materiału złożonego przez autorkę w Oficynie, ale łatwiej jest z profesorskich wyżyn oskarżyć podwładnego o plagiat. Stwierdzenie prof. Arczewskiego o „kilkuset błędach” zaczęło stanowić istotny „instrument”, którym zaczęto mierzyć wszelkie poczynania dr Jarzębowskiej. Ubieganie się o urlop habilitacyjny, o dofinansowanie wyjazdu na konferencję czy wpisanie dorocznej oceny do Jej teczki oceny kadry było podsumowywane stwierdzeniem, że „w skrypcie jest kilkaset błędów”.

Sprawa przewodu habilitacyjnego

Niezrozumiałe dla nas jest, dlaczego dr Wroński do sprawy rzekomego plagiatu dołączył sprawę przewodu habilitacyjnego dr Jarzębowskiej. Czy dlatego, że jest oburzony tym, że może dojść do habilitowania „takiej” osoby, czy też by pomóc utrącić tę habilitację, przedstawiając w bardzo złym świetle dr Jarzębowską?

Szkoda, że przed napisaniem artykułu dr Wroński nie zapoznał się z obowiązującą w Polsce Ustawą o stopniach i tytule naukowym. Nie zadawałby wtedy niepotrzebnych pytań i mógłby ustrzec się pomyłek i złośliwych komentarzy. Pragniemy uświadomić dr Wrońskiego, że:

1) Adiunkt jest zobowiązany do przygotowania rozprawy habilitacyjnej w terminie zapisanym w Statucie Uczelni, ale nigdzie nie jest zapisane, że przewód habilitacyjny musi być otwarty i przeprowadzony na macierzystym wydziale tego adiunkta.

2) Nigdzie nie jest zapisane, że monografia „habilitacyjna” musi być wydana przez wydawnictwo uczelniane. Można ją wydrukować własnym sumptem, w dowolnej drukarni i w odpowiednim nakładzie; zbędni są wówczas „recenzenci wydawniczy”. Monografii może też w ogóle nie być – do przeprowadzenia przewodu habilitacyjnego wystarcza bowiem „jednotematyczny cykl publikacji”.

3) W przeciwieństwie do rozprawy doktorskiej, która musi być wyłożona do wglądu dla każdego w bibliotece wydziału czy uczelni i której obrona jest publiczna, a recenzje są jawne, kolokwium habilitacyjne odbywa się tylko w obecności rady wydziału i recenzentów (ewentualnie zaproszonych gości), recenzje są tajne, a sama monografia nie musi być upubliczniona (bo może jej nie być) i „dostępna w krajowych księgarniach” (!).

4) Dr Jarzębowska nie otrzymała 1,5-rocznego urlopu habilitacyjnego, który „spędziła w USA, a koszty podróży zostały pokryte przez uczelnię”. Dr Jarzębowska wygrała natomiast konkurs na stypendium naukowe w USA i została do USA skierowana przez Uczelnię; dlatego uczelnia pokryła koszty podróży. W trakcie trzyletniego pobytu w USA dr Jarzębowska była na urlopie bezpłatnym.

5) Dr Wroński „wydziwia”, że monografia habilitacyjna dr Jarzębowskiej została na „prośbę autora” wydana we Włoszech, w wydawnictwie komercyjnym. Ustawa nie zabrania wydania monografii za własne pieniądze w wydawnictwie komercyjnym. Dr Jarzębowska zleciła wydanie monografii włoskiemu wydawnictwu zajmującemu się wydawaniem książek i czasopism naukowych, bo została do tego zmuszona z powodów, które opisujemy w części trzeciej. Monografię tę, w odpowiedniej liczbie egzemplarzy, dr Jarzębowska złożyła na ręce prof. J. Bajkowskiego, dziekana Wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW. Na jej podstawie ma być przeprowadzony na tym Wydziale przewód habilitacyjny dr Jarzębowskiej.

Ciekawe, dlaczego Wydział MEiL nie mógł dla siebie zakupić tej monografii, a uczynił to z łatwością Wydział SiMR?

Sprawa mobbingu

Gdyby dr Wroński nie poprzestał jedynie na słowach profesorów K. Arczewskiego i R. Marońskiego (obecnego Kierownika Zakładu Mechaniki w ITLiMS), posądzanych o stosowanie mobbingu w stosunku do dr Jarzębowskiej, a twierdzących, że żadnego mobbingu nie ma i porozmawiał np. z przedstawicielami związków zawodowych biorących udział w ostatniej komisji, gdyby dr Wroński zapoznał się ze wszystkimi dokumentami, jakie powstały w ciągu ostatnich 5 lat w sprawie mobbingu wobec dr Jarzębowskiej, to zapewne sam też zmieniłby zdanie. My uważamy, że mobbing, psychiczne wyniszczanie pracownika, jest stosowany wobec dr Jarzębowskiej. Bo czyż nie jest mobbingiem:

  1. wystawianie przez dr. hab. Marońskiego w „arkuszu ocen pracownika” ogólnej oceny negatywnej, przy równoczesnym umieszczaniu tego pracownika na pierwszym miejscu, lub na jednym z pierwszych miejsc, pod względem liczby i jakości publikacji – już nawet nie w Zakładzie, lecz w Instytucie (Przy tej okazji dr hab. Maroński twierdzi, że „ocena parametryczna” nie jest „oceną merytoryczną”. Można by tu zapytać – to w jakim celu w ITLiMS stosuje się „parametryzację” ocen.);
  2. odebranie dr Jarzębowskiej wykładów w języku angielskim (które zapoczątkowała w Instytucie) na podstawie wspomnianego „instrumentu” o „kilkuset błędach” w SKRYPCIE;
  3. bezprawne zawieszenie dr Jarzębowskiej w „czynnościach dydaktycznych” przez dziekana Wydziału (zgodnie z ustawą zawiesić nauczyciela akademickiego w czynnościach mogą jedynie rektor lub minister);
  4. informowanie studentów dr Jarzębowskiej o tym, że źle ich uczy;
  5. zarzucanie dr Jarzębowskiej „nadmiernej aktywności wydawniczej” (?!);
  6. zmuszanie dr Jarzębowskiej (przez prof. Marońskiego) do uczestnictwa w egzaminach prowadzonych przez skonfliktowanego z Nią prof. Arczewskiego?
  7. zmuszanie dr Jarzębowskiej przez prof. Arczewskiego do rozwiązywania zadań danych przez Niego studentom na egzaminie. (Zadanie, które miała rozwiązać dr Jarzębowska było źle sformułowane, co potwierdził prof. Styczek, przewodniczący jednej z komisji badającej sprawę konfliktu pomiędzy dr Jarzębowską a Jej przełożonymi.);
  8. zmuszanie dr Jarzębowskiej do przeprowadzenia w Zakładzie seminarium w sytuacji, gdy w Zakładzie żadnych systematycznych seminariów innych pracowników nie ma;
  9. żądanie od dr Jarzębowskiej poprawienia tzw. preskryptów, które napisała dla studentów uczęszczających na prowadzone przez Nią wykłady z mechaniki w języku angielskim, w sytuacji gdy już tych wykładów nie prowadzi (Komu i do czego są potrzebne te preskrypty, będące własnością dr Jarzębowskiej?);
  10. systematyczne utrudnianie dr Jarzębowskiej uczestniczenia w konferencjach międzynarodowych, nawet w sytuacji, gdy miała wygłosić zaproszony referat, poprzez odmowę udzielenia zgody na wyjazd służbowy czy odmowę dofinansowania opłaty konferencyjnej lub stawianie warunków przez kierownika Zakładu, że dostanie zgodę na wyjazd służbowy, jeśli weźmie udział w obsłudze egzaminu prowadzonego przez prof. Arczewskiego?

Podsumowując, uważamy, że artykuł dr. Wrońskiego, zamiast trafić do rubryki pod tytułem „Co z tą uczciwością?”, nadaje się najpierw do zweryfikowania właśnie pod kątem uczciwości i rzetelności zawartych w nim informacji i intencji. Artykuł w kształcie, w jakim został opublikowany, jest niestety, naszym zdaniem, kompromitujący dla dziennikarza.

dr Zygmunt Trzaska Durski

przewodniczący Komisji Zakładowej

NSZZ „Solidarność”

w Politechnice Warszawskiej

2008-06-16 

Modne bzdury wciąż modne

2007-12-07 

Tomasz Witkowski

Modne bzdury wciąż modne

W 1996 roku Alan Sokal, fizyk z Nowego Jorku, opublikował w ważnym dla nauk społecznych czasopiśmie „Social Text” artykuł pt. Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji (Sokal, 1996).

W rzeczywistości artykuł okazał się żartem, parodią publikowanych tam prac. Naszpikowany bezsensownymi, lecz niestety autentycznymi, cytatami wypowiedzi znanych francuskich i amerykańskich intelektualistów na temat fizyki i matematyki demaskował nadużywanie przez nich pojęć z zakresu fizyki kwantowej i matematyki.

Autor wykazał, że postmodernistyczni myśliciele tacy,jak: Lacan, Kristeva, Irigaray, Baudrillard i Deluze, wielokrotnie nadużywali tych pojęć, najczęściej ich nie rozumiejąc.

Dodatkowym celem, jaki chciał osiągnąć Sokal, było ośmieszenie relatywizmu poznawczego poprzez wykazanie bezzasadności dowodów, na które powoływali się wymienieni wcześniej autorzy.

Chociaż osiągnięcie tego drugiego celu bywa czasami kwestionowane (np. Tuchańska, 2006), to w powszechnej opinii żart Sokala funkcjonuje jako przykład ośmieszenia myślicieli, którzy starając się sprawiać wrażenie głębokich, mówią o rzeczach, których nawet sami nie rozumieją.

Aby w pełni objaśnić swoje motywy i konsekwencje tego zdarzenia, autor prowokacji wraz z Jeanem Bricmont napisali książkę pt. Modne bzdury, która paragraf po paragrafie demaskuje parodię Sokala znaną w literaturze jako Sokal’s hoax (Sokal, Bricmont, 1998).

Dlaczego wymyśliłem nową terapię?

Ludzie mający problemy z własnym życiem czy zdrowiem, często rozpaczliwie poszukują pomocy kogoś z zewnątrz – terapeuty, psychologa. Sięgnięcie po tę pomoc bywa krokiem niełatwym. To konieczność przełamania oporów przed odkryciem się, to bolesne analizowanie własnych problemów w obecności terapeuty lub grupy, jeśli terapia jest grupowa.

Zanim człowiek zdecyduje się na ten krok, nierzadko próbuje poradzić sobie na własną rękę. W obecnych czasach ilość takich możliwości wzrosła niepomiernie.

W księgarniach stoją całe rzędy książek obiecujących pomóc w rozwiązaniu wszelkich kryzysów i całkowitej przemianie życiowej. Czasopisma poświęcone krzewieniu zdrowia, popularyzujące psychologię, również są źródłem informacji na temat jakości poszczególnych terapii, a jeśli uruchomimy komputer i wejdziemy do sieci, oślepi nas bogactwo ofert różnego rodzaju.

Jak wybrać tę właściwą?

Czy słuchając pokus brzmiących jak obietnice?

Czy kierując się bardziej racjonalnymi przesłankami, takimi jak podbudowa naukowa poszczególnych systemów terapeutycznych?

Gra idzie o bardzo wysoką stawkę. Zły wybór w najlepszym razie może oznaczać stratę czasu i pieniędzy. Gorszy scenariusz to pogłębienie się kryzysu, załamanie nerwowe, jeszcze większe kłopoty życiowe. Scenariusz czarny, ale ciągle prawdopodobny, to samobójstwo.

Jak zatem wybrać?

W tej chwili na liście Europejskiego Towarzystwa Psychoterapii (EAP), skupiającego ponad 120 tys. terapeutów, zarejestrowanych jest 31 modalności terapeutycznych i ciągle dopisywane są nowe. Spora część z nich nie ma rzetelnych podstaw naukowych, za to w obrębie nich istnieje wiele różnych szkół. Poza oficjalną listą takich towarzystw, jak EAP na rynku usług terapeutycznych rozwija się o wiele więcej różnego rodzaju pseudoterapii.

O ich szansach na przetrwanie i dopisanie do szacownych list decyduje co najmniej milcząca akceptacja świata akademickiego i zainteresowanie nimi dyplomowanych psychologów, choć wiele z nich bliższych jest szarlatanerii niż nauce.

Kiedy terapia otrzyma takie wsparcie i znajdzie się w obiegu, pozostaje już tylko kwestią czasu, jak wielu zrozpaczonych pacjentów uwiedzie.

Swoją terapię wymyśliłem głównie po to, aby sprawdzić, czy istnieje możliwość wprowadzenia do takiego „popularnonaukowego obiegu” kompletnej bzdury.

Dodatkowym celem, jaki chciałem osiągnąć (a wszystko wskazuje na to, że jest on realizowany) było wywołanie szerszej dyskusji nad przenikaniem pseudonauki i paranauki na wyższe uczelnie, w mury akademickie do instytucji naukowych oraz na łamy prasy i do czasopism specjalistycznych. Czas pokaże, czy owa dyskusja, poza emocjami, doprowadzi do konstruktywnych zmian w tym zakresie.

Dlaczego postanowiłem opublikować jej opis w miesięczniku „Charaktery”?

Jest to jedyne na polskim rynku czasopismo popularnonaukowe w całości poświęcone psychologii i psychoterapii. Ma też wyraźnie sprecyzowany profil. Przede wszystkim, jak możemy przeczytać w słowie od redaktora naczelnego w nr. 6 z czerwca 2002 r. „(…) pismo nasze, chociaż popularnonaukowe – popularne, ale jednak naukowe (…).”

Takich deklaracji znajdziemy więcej, a ich potwierdzeniem dla czytelnika jest redakcja,w skład której wchodzi redaktor naukowy, zasiada w niej trzech doktorów. Dodatkowym zabiegiem, który może w oczach czytelnika wzmacniać wiarygodność pisma jest umieszczenie w stopce redakcyjnej ośmiu nazwisk poprzedzonych tytułem profesor doktor habilitowany i jedno z tytułem doktorskim, które konstytuują Radę Naukową miesięcznika.

Te deklaracje i wyraźnie określony profil pisma powodują, że czytelnik może odbierać prezentowane treści jako poparte badaniami naukowymi, rzetelne i sprawdzone. Niestety, moje obserwacje zawartości pisma doprowadziły do innych wniosków.

Miesięcznik, szczególnie od kilku ostatnich lat, wśród rzetelnych artykułów zamieszcza również takie treści, które pod szyldem nauki dadzą się sprzedać.

Jeszcze jednym argumentem przemawiającym za wyborem „Charakterów” jest fakt, że trafiają one do bardzo sprecyzowanej i dużej (ponad 50 tys.) grupy odbiorców. Są nimi psychologowie, wśród których wielu jest takich, dla których miesięcznik jest głównym źródłem informacji, studenci psychologii, terapeuci bez wykształcenia psychologicznego oraz bardzo wielu dawnych, obecnych oraz przyszłych klientów trafiających do terapeutów, nierzadko rezygnujących również z terapii farmakologicznych.

Trudno zatem wyobrazić sobie lepszy nośnik dla terapeutycznych nowinek w Polsce niż „Charaktery”.

Krótka historia tekstu

Dla potrzeb mojego „eksperymentu” powołałem do życia fikcyjną postać – Renatę Aulagnier. Uczyniłem z niej psychologa i psychoterapeutę specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Dodałem ponadto, że studiowała psychoterapię we Francji i przebywała na stypendium w Strasburgu. Stworzyłem jej konto e-mailowe w jednym z polskich darmowych serwisów. I to wszystko, żadnych dodatkowych danych.

Prawdopodobnie nikt z redakcji nie zadał sobie trudu sprawdzenia w jakikolwiek sposób kwalifikacji Renaty Aulagnier, jako autora tekstu.

Wiosną 2007 r. napisałem krótki (4 strony maszynopisu), ale jak sądziłem intrygujący, tekst oparty w większości na swoich fantazjach oraz na niepotwierdzonej od blisko 30 lat koncepcji rezonansu morficznego Ruperta Sheldrake’a (1981) i wysłałem go do redakcji „Charakterów”.

Przygotowując swoją mistyfikację, założyłem, że podczas pisania artykułu będę posługiwał się wiedzą powierzchowną, znalezioną naprędce w Internecie, nieopartą na głębszej lekturze czy studiach.

Kiedy nadeszła odpowiedź z redakcji, okazało się, że załączony do korespondencji tekst zawierał 12 stron maszynopisu. Dalsza korespondencja wyjaśniła, że zarówno te wymyślone, jak i pozbierane przeze mnie bzdury nie tylko spotkały się z zainteresowaniem redakcji, ale zostały przez nią mocno wzbogacone, a raczej uzupełnione.

Zanim artykuł trafił do druku, odkryłem, że dołączony tekst jest w całości plagiatem z artykułu Anny Opali pt. Pola morficzne według Ruperta Sheldrake i został dołączony do mojego tekstu bez żadnych odnośników. Artykuł ten można znaleźć w kilku serwisach internetowych.

Prosiłem redakcję dwukrotnie o podpisanie artykułu również nazwiskiem redaktora, który pracował nad tekstem.Wiedza prosto z pola.

Redakcja uznała, że „wzbogacenie” tekstu odbywało się w ramach obowiązków redakcyjnych i nazwisko redaktora nie powinno się znaleźć pod tekstem. Nie nalegałem dłużej, gdyż uznałem, że podejmując działanie, które można nazwać prowokacją dziennikarską, lub nawet obserwacją uczestniczącą, nie wolno nadmiernie ingerować w obserwowane zjawisko.

Mimo wielu zastrzeżeń, jakie można mieć do metody, którą wybrałem, rządzi się ona również pewną dyscypliną metodologiczną i tylko krok dzieli prowokację od manipulacji.

Wysłanie sfałszowanego tekstu i oczekiwanie na reakcję redakcji jest prowokacją, ale np. wykorzystanie znajomości i wywieranie osobistego wpływu na redakcję, aby go opublikowała, wykracza poza granice tej metody.

Podobnie, doprowadzenie do podpisania mojego artykułu nazwiskiem redaktora mogłoby zostać uznane za przekroczenie tej granicy, a efekt, który uzyskałem, nie być reprezentatywnym dla badanej rzeczywistości, gdyż redaktor odpowiadałby wówczas również za nieprawdziwe treści, które wymyśliłem ja sam.

Analizując aspekty etyczne tej metody, należy mieć na uwadze podstawowy cel autora, jakim jest ujawnienie wszystkich fałszywych informacji, rzeczywistego autorstwa tekstów itd. To odróżnia ją od przestępstwa,w tym również plagiatu, gdzie sprawca podejmuje jakieś działania, mając na celu określone korzyści własne.

Po kilku kolejnych zmianach edytorskich mistyfikacja została opublikowana w październikowym numerze „Charakterów” pod tytułem  Wiedza prosto z pola.

Ostateczny tekst artykułu zawierał nieco mniej niż połowę plagiatu dodanego przez redakcję.

Zawartość tekstu

W charakterze teorii, na której budowałem swoją mistyfikację, wykorzystałem koncepcję pól morfogenetycznych, rezonansu morficznego i przyczynowości formatywnej.

Oto krótki fragment z opublikowanego tekstu, dający wyobrażenie o teorii:

„Zgodnie z koncepcją Sheldrake’a pole morfogenetyczne jest to wypełniające przestrzeń pole o bliżej niesprecyzowanej naturze fizycznej, które obok czynnika genetycznego, DNA, nadaje określoną formę organizmom żywym.

Ma ono też silny wpływ na zachowanie organizmów żywych i ich interakcje z innymi organizmami. Z polem morfogenetycznym wiąże się też pojęcie »formatywnej przyczynowości«.

Jest to, wg Sheldrake’a zdolność każdego organizmu do przekazywania pamięci o często powtarzających się zdarzeniach  poprzez zapisywanie ich w polu morfogenetycznym, a następnie przekazywanie tej informacji potomkom i innym organizmom żywym poprzez aktywny kontakt z ich polami tego rodzaju.

Przekazywanie to odbywa się w oparciu o zjawisko rezonansu morficznego. Zjawisko to polega na tym, że jeśli jakaś krytyczna liczba osobników określonego gatunku nauczy się jakiegoś zachowania lub uzyska określone cechy organizmu, to automatycznie – dzięki rezonansowi morficznemu – są one dużo szybciej nabywane przez pozostałych osobników tegoż gatunku. Szybkość przyswajania w takich przypadkach trudno wyjaśnić naturalnymi procesami uczenia się.

Co ciekawe, badania potwierdzają, że im większe zagęszczenie osobników danego gatunku, a co za tym idzie pól morfogenetycznych, tym intensywniejszy rezonans morficzny” (Aulagnier, 2007).

Za wyborem koncepcji Sheldrake’a przemawiało kilka powodów.

Po pierwsze, istotny był fakt, że funkcjonuje ona w niektórych psychoterapiach jako model wyjaśniania zachodzących zmian (np. ustawienia Berta Hellingera) i ma się tam dobrze.

Po drugie, jest koncepcją pseudonaukową egzystującą niemal wyłącznie na obrzeżach nauki, lub poza nimi. Jeśli wpiszemy hasło „pola morfogenetyczne” w dowolnej wyszukiwarce internetowej, otrzymamy dużą ilość wyników. Przytłaczająca większość z nich występuje na stronach dotyczących zjawisk paranormalnych lub powiązana jest z dziwacznymi, funkcjonującymi poza naukowym obiegiem, terapiami.

Już zasięgnięcie informacji w  Wikipedii daje pogląd na temat koncepcji:

Biolodzy z głównego nurtu badań naukowych odrzucają istnienie pól morfogenetycznych jako sprzeczne z aktualnie panującym w biologii paradygmatem i niepotwierdzone eksperymentalnie.

Fizycy także nie traktują tej koncepcji poważnie. Hipotezę istnienia tego pola biorą natomiast pod uwagę niektóre szkoły psychoanalizy, które traktują ją jako swoistą kontynuację idei nieświadomości zbiorowej Junga.

Pole to cieszy się też pewną popularnością wśród autorów literatury fantastycznej”. (Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pole_morfogenetyczne).

Badania nie potwierdziły ani istnienia pól morfogenetycznych, ani rezonansu morficznego. W bazie naukowej EBSCO, zawierającej większość liczących się prac z zakresu nauk społecznych, medycznych i pedagogicznych, wyszukiwanie pojęć formative causation, morphic fields, morphogenetic fields dało rezultat zaledwie 10 publikacji dla wszystkich trzech pojęć. Dla porównania, hasło cognitive therapy daje 7244 pozycji, a behavioral therapy – 2719 publikacji!

Trzecim powodem, uzasadniającym wybór tej akurat koncepcji był fakt, że wyjaśniając pojęcie pola morfogenetycznego, w nieuprawniony sposób powołuję się na analogię do pola kwantowego, co poza realizacją moich celów mogłoby dodatkowo pomóc w sprawdzeniu, czy lekcja udzielona przez Sokala na coś się zdała.

Trudno zatem wyobrazić sobie „lepszą” (bardziej złą) teorię, z punktu widzenia przygotowania mistyfikacji. W tekście zamieściłem następujący fragment: „Bardzo duży wkład dla zaistnienia koncepcji w psychoterapii miał również wybitny francuski psychoanalityk – Jacques  Lacan.To on, jako pierwszy, odkrył możliwość zastosowania topologii matematycznej w analizie struktur chorób umysłowych. Można śmiało założyć, że nie mając pojęcia o znanych nam dzisiaj metodach obrazowania pracy mózgu, stworzył matematyczne podstawy dla analizy chorób umysłowych opartych o te metody” (Aulagnier, 2007).

Sokal’s hoax  a Renata Aulagnier

Już tego samego dnia, w którym zdemaskowałem swoją mistyfikację, pojawiły się oceny i porównania do prowokacji przeprowadzonej przez Sokala, dlatego kilka zdań chciałbym poświęcić na wyjaśnienie różnic w celach, jakie sobie założyłem, przygotowując swoje przedsięwzięcie.

Nie mam wystarczającej wiedzy, aby demaskować poważne  nadużycia fizyki kwantowej czy matematyki wyższej. Ponadto, nie uważam, aby miało sens powtarzanie tego, co zrobił Sokal.

 Moim zdaniem wykazał on wystarczająco jednoznacznie to, co zamierzał, chociaż całkiem zasadne głosy podnoszą sprzeciw przeciwko stwierdzeniu o realizacji drugiego celu Sokala, a mianowicie podważeniu relatywizmu poznawczego (Tuchańska, 2006).

Moje nawiązanie do fizyki kwantowej i topologii matematycznej miało wyłącznie charakter symboliczny i było należnym Sokalowi ukłonem.Wiedza prosto z pola, redakcja wstępnie zaakceptowała do druku kolejny tekst oparty o tę samą koncepcję teoretyczną) sugerują, że mógłbym bez przeszkód rozpowszechniać tę wiedzę, a następnie zamieścić w tym samym piśmie ogłoszenia i pewnie również prowadzić pseudoterapię, co jednak wykraczałoby już zbyt daleko poza prowokację intelektualną. Chyba żadne czasopismo naukowe takich możliwości nie stwarza.

Wielu krytyków zarzuca mi wybór pisma popularnonaukowego, sugerując, że wprowadzenie w błąd redakcji czasopisma naukowego byłoby dużo trudniejsze.

Wyboru dokonałem świadomie i zgadzam się z drugą częścią tego stwierdzenia. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że pseudonauka czy paranauka w psychologii najczęściej nie rozprzestrzenia się poprzez czasopisma naukowe, podobnie jak wszelkiego rodzaju pseudoterapie i inne rodzaje szarlatanerii. Swój żywot zaczynają one od książek, poradników, czasopism popularnych czy popularnonaukowych. Ich strategia najczęściej polega na imitacji nauki lub funkcjonowania na obrzeżu głównego nurtu naukowego, gdzie jeszcze działa magia tytułów naukowych, i widać blask bijący od instytucji naukowych.

Ukazanie się drukiem mojego artykułu w powszechnie czytanym czasopiśmie z dobrym naukowym szyldem, przyjęcie do druku drugiego artykułu (jeszcze zanim ukazała się drukiem

Od lat systematyczne publikowanie przez czasopisma naukowe doniesień o skuteczności terapii poznawczej wcale nie skutkuje gwałtownym wzrostem osób zajmujących się tą terapią. Wprowadzenie w błąd redakcji pisma naukowego mogłoby realizować takie cele, jakie przyjął Sokal lub podobne jemu.

Będąc bardziej pisarzem popularyzującym naukę niż czynnym badaczem, zależało mi też na uświadomieniu problemu szerszej grupie ludzi niż tylko naukowcy. W tej grupie powinni się znaleźć studenci, obecni i potencjalni odbiorcy usług psychologicznych sprzedawanych na wolnym rynku. Myślę, że moja mistyfikacja i jej demaskacja były na tyle proste i czytelne, że miały szanse dotrzeć do takiego odbiorcy. Alan Sokal, aby wyjaśnić (i to tylko nieźle wykształconym czytelnikom) w pełni sens tego, co zrobił, napisał na temat swojego żartu całą książkę.

Wnioski

Nie chciałbym, aby wniosek, jaki płynie z opublikowania tekstu, ograniczał się do stwierdzenia, iż „każdego można oszukać”. Choć komplementy mówiące, że w sposób niezwykle wyrafinowany przygotowałem swoją mistyfikację, brzmią ponętnie, to niestety też muszę się ich wyrzec.

Jak pokazałem wyżej, tekst nie był wyrafinowany, zawierał wyraźne tropy umożliwiające jego demaskację, a ja sam posłużyłem się powierzchowną wiedzą. Bliższy prawdzie byłby więc wniosek, iż „niezwykle łatwo jest oszukać redakcję popularnonaukowego pisma”. Ale i ten wniosek nie zawiera wszystkiego, co pokazała moja mistyfikacja.

 Redakcja „Charakterów” wzięła czynny udział w oszukiwaniu samej siebie i swoich czytelników, a tego już nie można przypisywać ani do sytuacji sprzyjającej powstaniu możliwości bycia oszukanym, ani do inteligencji, sprytu, przebiegłościi niecności autora mistyfikacji.

Błędem byłoby również uogólnienie mówiące o tym, że redakcja „Charakterów” oszukuje swoich czytelników, zamieszczając bzdurne teksty i plagiaty. Moja mistyfikacja nie daje do tego podstaw, ponadto znam wiele bardzo wartościowych tekstów zamieszczanych w tym miesięczniku, których rzetelności gotów jestem bronić.

Bardziej prawidłowym jest wniosek mówiący o tym, że bardzo łatwo jest wprowadzić pseudonaukową koncepcję do popularnonaukowego obiegu, a redakcja chętnie w tym pomoże.

Gdyby zamiast autora, który w swoim zamyśle, od samego początku miał zamiar ujawnić mistyfikację, występował oszust lub nawet pseudonaukowiec przekonany o swoich racjach, niestety droga do czytelników stałaby przed nim otworem.

Dość smutną jest konstatacja, iż lekcja udzielona 10 lat temu przez Alana Sokala przedstawicielom nauk społecznych, a redakcjom czasopism w szczególności, nie została niestety przez nich odrobiona. Nadal część z nich woli „utwardzać” swoją dziedzinę pozornymi analogiami do nauk ścisłych niż wykorzystywać własną zaawansowaną metodologię.

Moja mistyfikacja, budząc wiele emocji, ujawniła też szereg pytań natury ogólniejszej odnoszących się do nauki, jej popularyzacji i odpowiedzialności za działalność praktyczną psychologów. Ich lista jest zbyt długa, aby wymienić je wszystkie. Część z nich warto jednak postawić.

A zatem, czy przedstawiciele psychologii naukowej są odpowiedzialni za poziom popularyzowania swojej dziedziny i popularyzowane treści?

Jaka jest różnica pomiędzy tolerancją redaktorów, terapeutów, badaczy dla różnych sposobów uprawiania nauki i terapii a obojętnością w stosunku do nadużyć, jakie w tej sferze mają miejsce?

Czy jako psychologowie powinniśmy rynek usług szkoleniowych, nazywany czasami psychobiznesem, pozostawić prawom wolnego rynku?

Wreszcie, czy to, co odkryła moja mistyfikacja, jest nagłaśnianiem i przerysowywaniem marginalnego problemu, czy tylko wskazaniem czubka góry lodowej, której ogrom jest dla naszych oczu niewidoczny?

Literatura

Aulagnier, R., Wiedza prosto z pola. „Charaktery” 10, 2007.

Sheldrake, R., A new science oflife. „New Science”, 90, 1981, s. 766-768. 

Sokal, A., Bricmont, J., Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998.

Sokal, A., Transgressing the boundaries: Toward a transformative hermeneutics of quantum gravity. „Social Text” 46/47, 1996, s. 217-252.

Tuchańska, B., O Sokalu z Bricmontem, Latourze i o tym, co z tego (nie) wynika. „Nauka”, 1, 2006, s. 93-111

UWAGA: Tekst opublikowany w : NAUKA 4/2007 • 149-157

Zamieszczony na NFA za zgoda autora

Dr Tomasz Witkowski, Firma Szkoleniowo-Doradcza „Moderator”, Wrocław

Czytaj także:
http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=432
http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=433

SPLAMIONE GRONOSTAJE

Marek Wroński

SPLAMIONE GRONOSTAJE

Poniższy komunikat ukazał się na stronie internetowej Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego 19 października br.:

W związku z uchwałą Rady Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Łódzkiego uchylającą uchwałę z dnia 9 kwietnia 2001 r. o nadaniu Panu Sławomirowi Owczarskiemu stopnia naukowego doktora nauk ekonomicznych w zakresie nauk o zarządzaniu, z powodu stwierdzenia plagiatu rozprawy doktorskiej i odmową nadania stopnia doktora, Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, mając na uwadze przepis art. 72 ust. 2 ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz.U. Nr 164, poz. 1365, z późn. zm.), wezwał Pana Sławomira Jana Owczarskiego do natychmiastowego ustąpienia z funkcji rektora Wyższej Szkoły Kupieckiej w Łodzi.

 Jak uważni i stale mnie czytujący Czytelnicy pamiętają, rektorowi Owczarskiemu poświęciłem dwa osobne artykuły (Doktorat po kupiecku, „FA” 05/2006 oraz Iść w zaparte, „FA” 06/2007).

Plagiat doktoratu rektora wyszedł na światło dzienne w marcu 2006, ale Uniwersytet Łódzki popełnił w tej sprawie wiele dziwnych błędów, dlatego zgodne z prawem cofnięcie doktoratu nastąpiło dopiero rok później, 21 maja 2007.

Decyzja ta nie jest jednak prawomocna, bowiem zgodnie z Kodeksem Postępowania Administracyjnego  (na podstawie którego są przyznawane stopnie zawodowe i stopnie naukowe) mgr Owczarski ma prawo odwołać się do Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów (co zresztą już zrobił) oraz, po negatywnej decyzji Komisji – do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie.

Później zostaje mu jeszcze kasacja do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Sądy rozpatrują tylko prawomocność podjęcia decyzji, natomiast nie zajmują się merytoryczną oceną sprawy plagiatu, która leży w gestii Rady Wydziału i organu nadzorczego, jakim jest CK.

Całość procedury odwoławczej zabiera ok. 2 lata, tak więc „idąc w zaparte” można przewlec uprawomocnienie się decyzji o odebraniu doktoratu do połowy 2009 r.

Plagiator bez gronostajów

Jak się ostatnio przypadkowo dowiedziałem, mgr Owczarski w końcu września br. bardzo skrycie i po cichu zrezygnował z funkcji rektora Wyższej Szkoły Kupieckiej.

Nowym rektorem został 79-letni doc. dr Ziemowit Jędrzej Szczakowski, emerytowany pracownik Katedry Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Łódzkiego, który w Wyższej Szkole Kupieckiej pracuje od 1996 roku. Ten uczony doktoryzował się w 1957 w moskiewskim Uniwersytecie im. Łomonosowa, a docenturę uzyskał w 1969 w ramach ministerialnych awansów na tzw. marcowych docentów.

Faktu zmiany rektora nie sposób zauważyć śledząc stronę internetową uczelni. WSK zachowała zdumiewające milczenie i nawet ze zdjęć pochodzących z uroczystej inauguracji, która miała miejsce 1 października w Sali Lustrzanej Pałacu Poznańskich w Łodzi, trudno się zorientować, bowiem i doc. Szczakowski – w czerwonej todze, i dr Owczarski (w czarnej todze) mają na piersi identyczne łańcuchy rektorskie.

Okazało się, że ten ostatni jest w obecnej chwili prezydentem Wyższej Szkoły Kupieckiej. Prorektorami nadal są: dr hab. Ryszard Kuriata (prodziekan Wydziału Nauk Społecznych Akademii Świętokrzyskiej, Filia w Piotrkowie Trybunalskim) i prof. dr hab. Andrzej Pomykalski z Politechniki Łódzkiej.

Mimochodem już wspomnę, że obecna ustawa zabrania jednoczesnego pełnienia funkcji jednoosobowego organu w uczelni publicznej i niepublicznej.

Ale to nie koniec. Chciałbym przypomnieć art. 139 pkt. 1 ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym z 25 lipca 2007:

Nauczyciel akademicki podlega odpowiedzialności dyscyplinarnej za postępowanie uchybiające obowiązkom nauczyciela akademickiego lub godności zawodu nauczycielskiego

oraz art. 144 pkt. 3:

 Rzecznik dyscyplinarny wszczyna postępowanie wyjaśniające z urzędu w przypadku, gdy nauczycielowi akademickiemu zarzuca się popełnienie czynu polegającego na:

1) przywłaszczeniu sobie autorstwa albo wprowadzeniu w błąd co do autorstwa całości lub części cudzego utworu (…).

 Sławomir Owczarski jest nie tylko pracownikiem naukowym niepublicznej uczelni w randze profesora uczelnianego, ale był też rektorem uczelni.

Ponieważ ustawodawca przewidział, że raczej żaden rektor nie nakaże rzecznikowi dyscyplinarnemu rozpoczęcia postępowania wyjaśniającego przeciwko samemu sobie, dlatego art. 149 pkt.1 ustawy mówi:

Ministrowi właściwemu do spraw szkolnictwa wyższego w postępowaniu wyjaśniającym i dyscyplinarnym przysługują uprawnienia rektora, jeżeli przewinienie jest zarzucane rektorowi, prorektorom, przewodniczącemu komisji, o której mowa w art. 142 ust. 1 pkt 1, oraz przewodniczącemu i członkom komisji, o której mowa w art. 142 ust. 1 pkt 2.

Dodatkowo, kolejny punkt mówi, że sprawy dotyczące nierzetelności naukowej nie ulegają przedawnieniu:

Nie stosuje się przedawnienia w odniesieniu do wszczęcia postępowania dyscyplinarnego wobec nauczyciela akademickiego, któremu zarzuca się popełnienie czynu, o którym mowa w ust. 3 pkt 1-5.

Jeśli chodzi o rzeczników, ich postępowanie reguluje art. 145 który mówi:

1. Rzeczników dyscyplinarnych w uczelni powołuje rektor, a rzeczników dyscyplinarnych przy komisji, o której mowa w art. 142 ust. 1 pkt 2 – minister właściwy do spraw szkolnictwa wyższego, spośród nauczycieli akademickich posiadających co najmniej stopień naukowy doktora habilitowanego.

2. W przypadku powzięcia przez organ, który powołał rzecznika dyscyplinarnego, wiadomości o popełnieniu czynu uzasadniającego odpowiedzialność dyscyplinarną, organ niezwłocznie poleca rzecznikowi dyscyplinarnemu wszczęcie postępowania wyjaśniającego.

Po decyzji odebrania w maju 2007 doktoratu rektorowi Owczarskiemu, prof. Wiesław Puś, rektor UŁ, pismem z 19 czerwca br. powiadomił ministra nauki i szkolnictwa wyższego o plagiacie doktoratu i przysłał kopie wszystkich potrzebnych dokumentów, aby ministerstwo mogło polecić rzecznikowi dyscyplinarnemu rozpoczęcie dyscyplinarnego postępowania wyjaśniającego dotyczącego dobrze udowodnionego plagiatu. Tego jednak nie zrobiono.

 Błędna opinia

Jak mnie poinformował w rozmowie telefonicznej dyrektor Adam Żardecki z Departamentu Spraw Pracowników Ministerstwa, przyczyną tego jest wewnętrzna opinia prawna dyrektor Anny Migoń z Departamentu Prawnego Ministerstwa, która na podstawie artykułu 150 

(Do postępowania dyscyplinarnego wobec nauczycieli akademickich w sprawach nieuregulowanych w ustawie stosuje się odpowiednio przepisy ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. – Kodeks postępowania karnego (Dz. U. Nr 89, poz. 555, z późn. zm.12), z wyłączeniem art. 82.)

uznała, że ponieważ w kodeksie prawnym przestępstwo plagiatu przedawnia się po 5 latach, to rektora Owczarskiego nie można dyscyplinarnie ścigać, bo „prawo nie działa wstecz”!

Jest to jednak, zdaniem innych prawników, absolutnie błędna opinia, bowiem ustawodawca, aby zapobiec takiej sytuacji „przedawnienia dyscyplinarnego”, wprowadził w artykule 144 pkt. 5 przepis (który wyżej cytuję) przekreślający możliwość przedawnienia w stosunku do plagiatów i innych kantów akademickich i sprawę uregulował.

Sprawa ta pokazuje, jak każdy – nawet bardzo jasny przepis ustawowy – może być łatwo przeinaczony przez „znawców w prawie” i jak na oczach milczącego środowiska naukowego głośna sprawa pozostaje bez echa.

Przyczyn tego zrozumieć nie mogą także liczni profesorowie z Łodzi, gdzie o plagiacie rektora Owczarskiego opublikowano sporo artykułów w lokalnej prasie.

Ministerstwo nie podało na swojej stronie internetowej, kto jest rzecznikiem dyscyplinarnym ministra, nie ma więc możliwości bezpośredniego poinformowania rzecznika o ewentualnych wykroczeniach rektorskich.

Teraz prezydent

Obecnie, gdy Sławomir Owczarski zrezygnował ze stanowiska rektora i objął stanowisko prezydenta WSK (ciekawe, na jakiej podstawie, bowiem aktualnie obowiązujący statut WSK z 22 sierpnia 2003 nie przewiduje takiego stanowiska!), zapewne pozostanie poza zasięgiem karzącej ręki sprawiedliwości uczelnianej.

Nie sądzę, aby w uczelni, której jest on w 100 proc. właścicielem, powołano rzecznika dyscyplinarnego i Komisję Dyscyplinarną, czego zresztą wymaga ustawa.

W WSK wszystko się dzieje tak, jak życzy sobie właściciel.

Obecne Prawo o szkolnictwie wyższym zabrania też obejmowania funkcji rektora osobom, które skończyły 70 lat, więc powołanie na to stanowisko sędziwego doc. Szczakowskiego też jest na bakier z przepisami prawa.

Smutne to stwierdzenie, ale mam wrażenie, iż ustawy, rozporządzenia i statuty wydane w celu walki z nierzetelnością naukową w dużej mierze funkcjonują tylko na papierze.

 Kiedy jakiś czas temu postulowałem powołanie rzecznika rzetelności naukowej z ust wysokiego rangą urzędnika usłyszałem, że nie jest tak źle, bo „nauka sama się oczyszcza”. W Polsce to nie takie oczywiste i jestem w stanie to udowodnić na wielu przykładach, opisywanych zresztą w tej rubryce.

Marekwro@gmail.com

P.S. Tekst przesłany Redakcji NFA przez autora. Tekst został opublikowany w miesięczniku FORUM AKADEMICKIE, listopad 2007 w dziale: „Z Archiwum Nieuczciwości Naukowej”

HISTORIA PEWNEJ PROWOKACJI…cz.2

2007-10-22

Tomasz Witkowski
HISTORIA PEWNEJ PROWOKACJI…cz.2 

Zjawiska, które opisuję, a które cytują również zwolennicy koncepcji, wielokrotnie były wyjaśniane w ramach obowiązującego paradygmatu. Jeśli niektóre ich aspekty stanowią nadal niewyjaśnioną tajemnicę, to nie jest to jednak żadnym dowodem na istnienie pól morfogenetycznych.
RAMKA (proponowana ale nie opublikowana)Argumenty żonyW jaki sposób koncepcja Sheldrake’a znalazła zastosowanie w psychoterapii?Jak to często bywa z narodzinami wielkich idei, tak i w tym wypadku swój udział miała szara eminencja – żona twórcy koncepcji. Jill Purce, muzykoterapeutka i nauczycielka śpiewu, w trakcie długich wieczornych dyskusji z mężem zasugerowała mu, że rezonans morficzny może być wytwarzany nie tylko poprzez zagęszczenie ilości osobników, ale również poprzez odbierany przez nich przekaz, który stanowi niejako sublimację kulturowego dziedzictwa.I tak na przykład – argumentowała Jill – obraz malowany jest generowany przez malarza-jednostkę, choć przekazuje pewne nawarstwienia kulturowe. Podobnie rzecz ma się z literaturą. W dziele muzycznym – jak mówiła żona Sheldrake’a – gromadzi się nie tylko doświadczenie epoki. Wykonanie utworu – symfoniczne, a w szczególności chóralne – angażuje dużo większą ilość jednostek, a co za tym idzie zwiększa się prawdopodobieństwo większego zagęszczenia podobnych pól.
Jill Purce to rzeczywiście żona Sheldrake’a, nauczycielka śpiewu i muzykoterapeutka. I to są jedyne prawdziwe fakty. Cała reszta opisana w tej ramce, to kolejna moja fantazja.
RAMKA (wersja 1)Pola Sheldrake’a a fizyka kwantowaKrytycy Sheldrake.a pytają o nośniki jego pola. Ale to pytanie jest ryzykowne, bowiem podważyć może istnienie wielu innych, akceptowanych dzisiaj bez zastrzeżeń pojęć fizycznych.Weźmy pod lupę chociażby pole grawitacyjne. Nikt nie znalazł grawitonów, które byłyby nośnikami pola, a jednak nie poddajemy w wątpliwość istnienia pola grawitacji. Pola grawitacyjne czy elektromagnetyczne, są wykrywalne jedynie poprzez efekty ich oddziaływania i w celu wyjaśnienia efektów stworzono pojęcia pól.O wiele więcej problemów jest z polem kwantowym. Pole kwantowe otaczające cząstkę oddziałuje na nią w taki sposób, że zachowania na poziomie kwantowym mają niewiele wspólnego z mechaniką i są bardzo subtelne. Fala działa tutaj jako informacja. Zamiast dowolnej kombinacji składowych, spiny dwóch różnych, nie powiązanych ze sobą cząstek zawsze, jak wiemy, ustawiają się w kierunkach do siebie przeciwnych. Mówiąc bardziej obrazowo: ponieważ każda cząstka musi mieć właściwość przeciwną do drugiej, to jeśli ujrzymy, że jedna jest „czarna”, druga musi być „biała”. Następuje to w tej samej chwili, bez wymiany jakichkolwiek sygnałów. Pomiar polaryzacji jednej z nich natychmiast da nam informację o polaryzacji drugiej, bliźniaczej. Będzie ona identyczna z wyjątkiem przeciwnego znaku. Nazwano to przedziwne i niewytłumaczalne zjawisko „uwikłaniem kwantowym”, a Einstein określił je nawet jako „działaniem duchów na odległość”.Jak twierdzi de Broglie’a, to, co nazywamy atomem, jest organizowane przez wyższe lub kwantowe pole informacji. To pole nadaje atomowi jego znaczenie. Pole kwantowe zawiera informacje na temat całego otoczenia i całej przeszłości i ta informacja reguluje obecną aktywność elektronu. Pole organizujące jest wszędzie. W mechanice kwantowej mamy pola informacji w funkcji falowej i być może pola super-kwantowe rządzące samym polem kwantów.Analogicznie działa pole morfogenetyczne, które organizuje zachowanie jednostek biologicznych. Z jednej strony są one wyposażone w genetyczne programy działania, ale na kształt organizmów, szybkość uczenia się nawyków i umiejętności, komunikowanie się mają wpływ informacje przekazywane przez to pole.Informacje o analogii pomiędzy polem kwantowym, a polem morfogenetycznym umieściła w tekście red. Krzemionka-Brózda. Był to kolejny splagiatowany fragment, ale na tyle enigmatyczny i niejasny, że red. Ryń słusznie zażądał przystępnego przedstawienia tych analogii lub wyrzucenia tego fragmentu.Ponieważ analogia do pola kwantowego jest chyba największym teoretycznym nadużyciem, jakiego dopuszcza się koncepcja Sheldrake’a, postanowiłem jednak powalczyć o opublikowanie również i tej bzdury. Jednocześnie odczułem pewne wątpliwości ze strony red. Rynia i uznałem, że można wykorzystać ten moment dla uwiarygodnienia się.W tym celu przygotowałem do wyboru dwa teksty, które nazwałem wersjami light i hard z góry wiedząc, że wersja hard nie zostanie zaakceptowana, ale zrobi mocne wrażenie na redaktorze i uwiarygodni moją „wiedzę”. Wyżej przedstawiony tekst napisałem sam w oparciu o teksty dotyczące koncepcji Sheldrake’a starając się, aby był on zrozumiały i jednocześnie „nasycony” twardą fizyką.Tekst drugi to zbitka plagiatów (tym razem moich) z różnych tekstów zwolenników koncepcji. Wybierałem te najbardziej zawiłe, a jednocześnie stwarzające pozory czegoś niezwykle skomplikowanego, tajemniczego i trudnego. Rzeczywiście fizyka kwantowa jest taką dziedziną, ale wszelkie wyjaśnianie poprzez analogię do niej zjawisk biologicznych czy psychicznych jest pospolitym nadużyciem intelektualnym. Dlaczego tak jest wyjaśniam poniżej kolejnego tekstu z ramki.
RAMKA (wersja 2)Pola Sheldrake’a a fizyka kwantowaKrytycy Sheldrake.a pytają o nośniki jego pola. Ale to pytanie jest ryzykowne, bowiem podważyć może istnienie wielu innych, akceptowanych dzisiaj bez zastrzeżeń pojęć fizycznych.Weźmy pod lupę chociażby pole grawitacyjne. Nikt nie znalazł grawitonów, które byłyby nośnikami pola, a jednak nie poddajemy w wątpliwość istnienia pola grawitacji. O wiele więcej problemów jest z polem kwantowym. Funkcja falowa Schrödingera wskazuje, że pole kwantowe otaczające cząstkę oddziałuje na nią nie przez natężenie, ale – jak to ujmuje Bohm – przez formę. Bohm w ciągu wielu lat pracy teoretycznej doszedł do wniosku, że zachowania na poziomie kwantowym mają niewiele wspólnego z mechaniką i są bardzo subtelne. Fala ta działa jako informacja.Ostatnio ideę tę zaczął poważnie rozpatrywać noblista Leo Lederman, który wysunął hipotezę, że masa byłaby po prostu skupioną informacją o swoim otoczeniu, to znaczy o polu będącym jej równoważnikiem. Jak wiadomo, nie mogąc znaleźć nośników oddziaływań wewnątrzatomowych fizycy wysunęli tezę o istnieniu cząstek wirtualnych. Jak tłumaczy Lederman, cząstka wirtualna jest tworem logicznym, dozwolonym przez liberalizm fizyki kwantowej. Unoszą się one wokół elektronu zawiadamiając wszystkich o jego istnieniu – ale także wywierając wpływ na jego własności.Za swoje główne zadanie uważa on obecnie rozwijanie hipotezy brytyjskiego fizyka B. Higgsa, iż masa nie jest fundamentalną własnością cząstek, lecz nabytą poprzez oddziaływanie ze swym otoczeniem. Tylko bowiem taka interpretacja umożliwia wewnętrzną spójność obecnemu modelowi mechaniki kwantowej.Zwróćmy uwagę, że skrajny neodarwinizm Dawkinsa i Triversa bazuje na pomyśle, że to geny samodzielnie decydują o losie swoim i pośrednio swoich nosicieli. Ale idąc tropem tego rozumowania można ten modus vivendi przenieść na poziom atomów, a nawet elektronów.Elektron – przypomina Bohm – musi zachowywać się na bardzo dziwne sposoby: musi zachowywać się jak cząstka i jednocześnie jak fala, musi przeskakiwać z jednego stanu do drugiego bez przejścia pomiędzy nimi – oraz robić wszystkie te rzeczy, których nie można zrozumieć, a jedynie wyliczyć.Elektron jest zupełną tajemnicą… Bohm oryginalnie odpiera zarzuty, że nawracając do „skompromitowanej” idei witalizmu próbuje tylko ominąć problem poprzez antropomorfizację cegiełek materii. Wspierany tu przez Ruperta Sheldrake.a wskazuje, że mechanicyzm oparty jest przecież na obrazie maszyny, która jest tworem całkowicie ludzkim! Jeśli przyjąć ten model, mówi Sheldrake, to musimy pamiętać, że pojęcie maszyny nie ma sensu bez jej twórcy i projektanta, co oczywiście zwraca nas ku boskiemu zegarmistrzowi Newtona i Kartezjusza.W tej sytuacji Bohm wysunął hipotezę istnienia pewnej struktury wcześniejszej od obserwowanej materii – podłoża, które nazywa „ukrytym lub zwiniętym porządkiem”. Czasoprzestrzeń jest wobec niego wtórna. Jak twierdzi, rozwijając ideę de Broglie’a, to, co nazywamy atomem, jest organizowane przez wyższe lub kwantowe pole informacji. To pole nadaje atomowi jego znaczenie.Pole kwantowe zawiera informacje na temat całego otoczenia i całej przeszłości i ta informacja reguluje obecną aktywność elektronu… Można powiedzieć, że cząsteczka chemiczna ma pole, a mianowicie pole Schrödingera, które ją organizuje; nie istnieje zatem na tym poziomie ostre rozróżnienie między polem a cząstką. Pole organizujące jest wszędzie. W mechanice kwantowej mamy pola informacji w funkcji falowej i być może pola super-kwantowe rządzące samym polem kwantów. Pola nie znajdują się w czasoprzestrzeni, ale w przestrzeni wielowymiarowej – tak jest w każdym razie w ujęciu matematycznym.
Odwoływanie się z byle powodu do mało znanych prawidłowości fizyki kwantowej czy matematyki, to ulubione zajęcie niektórych humanistów, którzy jak wykazał Sokal niewiele z tego o czym piszą rozumieją.Czy redakcja pisma popularnonaukowego ma prawo publikować takie bzdury nie zadając sobie trudu zrozumienia ich znaczenia, bądź chociażby bez skonsultowania ich ze specjalistą? Pytania chyba retoryczne.Prawdopodobnie większość przeciętnie wykształconych fizyków wskazałaby gdzie tkwi błąd w koncepcji Sheldrake’a, a co za tym idzie w proponowanym przeze mnie tekście. Błędem zatem jest założenie, że tzw. świat klasyczny (jak go nazywają fizycy) jest odpowiednikiem świata kwantowego. Niestety, nie tylko dla fizyka, ale również dla bardziej ambitnego czytelnika książek popularnonaukowych poświęconych fizyce, jest oczywiste, że świat klasyczny jest niekwantowy i dysypatywny, a więc skażony powiększającą się entropią, czego o świecie kwantowym powiedzieć nie można.Zmysłowo dostępne przedmioty nie zachowują się kwantowo, nie podlegają również równaniu Schrödingera. Zgodnie z tym prawem i mechaniką kwantową, dowolne ciało poruszające się najprostszym ruchem ze stałą prędkością powinno tworzyć falę płaską, a w mechanice kwantów fala płaska przejawia się jako jednakowe prawdopodobieństwo znajdowania się tego ciała w dowolnym punkcie przestrzeni.A jednak w świecie klasycznym kropla deszczu albo lecący samolot nie pojawiają się z jednakowym prawdopodobieństwem wszędzie.Aby zobaczyć, w jaki sposób rozumuje Sheldreake, warto spojrzeć na fragment jego pracy:Jeżeli zastosujemy perspektywę całościowo-organiczną (organismic) w miejsce atomistycznej, wtedy, jak się wydaje, nie będzie właściwie żadnego powodu, dlaczego organizmy na wszystkich poziomach złożoności nie miałyby posiadać swoich charakterystycznych pól.Faktycznie, oryginalna idea fal materii de Broglie’a implikuje taki właśnie pogląd: zarówno atomy i molekuły są w myśl tej koncepcji falopodobnymi kwantami, podobnie jak są nimi wszelkie formy materii. Nie wydaje się czymś absurdalnym pomyśleć o – na przykład – cząsteczce insuliny jako o kwancie lub jednostce w pewnym „polu insulinowym”; a nawet o łabędziu jako o kwancie lub jednostce w polu łabędzim (a swan field).Ale właśnie to może być innym sposobem myślenia o polach morficznych: każda poszczególna molekuła insuliny jest manifestacją morficznego pola insulinowego (the insulin morphic field); każdy poszczególny łabędź jest manifestacją morficznego pola łabędziego (the swan morphic field). Pola morficzne mogą faktycznie być porównane co do statusu z kwantowymi polami materii1
Sheldrake’owi wydaje się, że przypisanie insulinie i łabędziowi pól, dla których owe przedmioty będą kwantami tych pól, jest wyłącznie operacją pojęciową, może sprawą odpowiedniego matematycznego opisu. Bo skoro elektron jest kawantem pola, to dlaczego nie insulina, w końcu chemiczna cząsteczka białka? A skoro cząsteczka, to czemu nie całe zwierzę?Niestety, Sheldrake nie wie, że między elektronem i trochę jeszcze większymi od niego obiektami mikroświata, a insuliną, nie mówiąc o łabędziu, jest jakościowa różnica. O ile elektronom zasada redukcji funkcji falowej jeszcze pozwala istnieć na sposób kwantowo-unitarny, o tyle insulinie i łabędziom już nie. Łabędź z łabędziem nie wejdzie w interferencję, jedna cząsteczka insuliny z drugą nie utworzy stanu koherentnego, nie będzie też tak, że w myśl praw unitarnych pewien łabędź (ani cząsteczka białka) będzie trochę w jednym miejscu, a trochę w innym, i że te dwa stany różnicujące się położeniem w przestrzeni będą razem tworzyć superpozycję, każdy inną zespoloną amplitudą prawdopodobieństwa.Nie twierdzę, że redakcja pisma poświęconego psychologii powinna to wiedzieć, ale tym bardziej nie powinna szerzyć podobnych bzdur wśród swoich czytelników, tak jak to czynią różnego rodzaju szarlatani, którzy swoje koncepcje terapeutyczne podbudowują podobnymi „dowodami” rzucając na kolana mniej wykształconych wyznawców.
Ciąg dalszy?Jeszcze w trakcie oczekiwania na druk postanowiłem napisać kolejny tekst, który byłby kontynuacją pierwszego. Tekst spotkał się z przychylnością redakcji i otrzymałem uwagi, w jaki sposób powinienem go poprawić, co też uczyniłem.Tekst wyjaśniał zjawiska empatii, altruizmu, deindywiduacji, efekt Wertera, tajemnicze samobójstwa u zwierząt, brakujące elementy w koncepcji memetyki, a także zjawiska psi. Jedynie te ostatnie spotkały się ze zdecydowanym oporem redakcji, chociaż w tym przypadku powoływałem się na artykuł opublikowany w Psychological Bulletin. Jeszcze w trakcie pisania doszedłem do wniosku, że mógłbym w sposób niezwykle przekonywujący, przy pomocy pojęcia rezonansu morficznego i pól morfogenetycznych, wyjaśniać na nowo wiele z bardziej lub mniej oczywistych zjawisk psychologicznych. Ponieważ jednak dostałem z redakcji informację o następującej treści:
Pani Renato artykuł dostałem niestety nie moge się zająć nim w tej chwili, mam trochę innych ważnych spraw, poza tym nie zamieszczę go szybko, uważam, że powinno upłynąc nieco czasu od ukazaniu się pierwszego materiału związanego z rezonansem morficznym pozdrawiam Dariusz Ryń
postanowiłem nie czekać tak długo ze zdemaskowaniem mojej prowokacji. Uznałem, że swoją hipotezę potwierdziłem w wystarczający sposób, a redakcja „Charakterów” skompromitowała się na tyle, że przedłużanie tego nie wniosłoby do sprawy nic nowego poza zwiększeniem ilości danych potwierdzających hipotezę o pseudonaukowości pisma.Opis historii swojej prowokacji rozpocząłem od cytatu z wypowiedzi redaktora naczelnego „Charakterów”. Podobnie chciałbym uczynić zbliżając się do końca tej relacji.
Pięć lat temu ukazał się numer „zerowy” naszego pisma. Wkrótce, bo już w lutym następnego roku w kioskach znalazł się numer pierwszy. (…)Nikt ze znanych mi fachowców od mediów nie wierzył, że pismo przetrwa nie idąc na kompromisy, nie stając się jeszcze jedną papką medialną z łatwo strawną psychologią „życia codziennego”2.
Wygląda na to, że dzisiaj, kilka lat po napisaniu tamtych słów, miesięcznik nie tylko sprzedaje papkę medialną, ale nawet jej redaktorzy nie zadają sobie najmniejszego trudu, aby odróżnić ziarna od plew. Niestety, konsekwencje takich działań dla ludzi poszukujących pomocy, a wśród czytelników pisma takich jest wielu, mogą mieć dla nich opłakane skutki.W tym miejscu pewnie można byłoby podnieść fakt, że współpraca redakcji z autorami opiera się na zaufaniu, przekonaniu, że piszą opierając się o prawdziwe i rzetelne badania. Nic dalszego od prawdy. Jeśli nawet wielu autorów ma dobrą wolą, to często stoi za nimi ignorancja, jeśli psychoterapeuci piszą o terapiach uprawianych przez siebie, to nie może stać za tym obiektywny osąd sytuacji. Terapia to bardzo zagęszczony wolny rynek usług, na którym usługodawcy walczą o pacjentów. Redakcja pisma popularnonaukowego publikując przychylny tekst pomaga im w tym. Z drugiej strony usługodawcy wspierają reakcję zamieszczając w piśmie reklamy. Racjonalny i sceptyczny człowiek wie albo zakłada, że pomiędzy redakcją naukową, a działem reklamy nie ma i nie powinno być żadnych związków. Ale czy człowiek rozpaczliwie poszukujący pomocy będzie zdolny do takiego sceptycyzmu? Czy w jednakowy sposób traktuje anons zamieszczony we „Wróżce” i w „Charakterach”? Jeśli nie, to źle, bo analiza zawartości reklam zamieszczanych w obu pismach pokazuje, że częściowo pokrywają się.Na zakończenie cytat z Kodeksu Etyczno Zawodowego Psychologów, który obejmuje wszystkich bez wyjątku psychologów w Polsce, tych zatrudnionych w redakcji również.
Psycholog jako nauczyciel i popularyzatorUpowszechniając wiedzę psychologiczną, psycholog dba o zgodność przekazywanych treści ze współczesnym stanem nauki, uwzględnia różnice między hipotezami i dobrze udokumentowanymi twierdzeniami i w sposób rzetelny przedstawia praktyczne możliwości psychologii. Szczególnie starannie psycholog przedstawia te treści, które są niezgodne z obiegową wiedzą psychologiczną lub podatne na różnorakie interpretacje.
1 R. Sheldrake, The Presence of the Pas- Morphic Resonance and The Habits of Nature. Crown, 1988, s. 119.2 Bogdan Białek, redaktor naczelny „Charakterów” nr 12 (59), grudzień 2001.P.S.Nowości związane z prowokacją: 
http://www.tomaszwitkowski.pl/page1.php

HISTORIA PEWNEJ PROWOKACJI…cz.1

Tomasz Witkowski

HISTORIA PEWNEJ PROWOKACJI…

W czasach, gdy wszystko spadło w cenie – i honor i mądrość i odwaga –
gdzie skryć się przed zgrają napastliwych? Jak uchronić siebie przed
śmieciarzami dusz zaludniającymi ekrany, stronice gazet i książek?
Bogdan Białek, redaktor naczelny „Charakterów”


W październiku tego roku w popularnonaukowym miesięczniku „Charaktery” ukazał się artykuł pt.: „Wiedza prosto z pola” poświęcony nowej psychoterapii. Artykuł zawiera same kłamstwa i fantazje nie mające absolutnie żadnych podstaw naukowych. Mogę to stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, ponieważ jestem jego autorem, występującym pod pseudonimem Renata Aulagnier.

  • Dlaczego wymyśliłem nową terapię?

Ponieważ chciałem wykazać, że można wprowadzić do obiegu i rozpropagować kompletną bzdurę, a w konsekwencji pewnie i zarabiać na niej pieniądze szkodząc innym.

  • Dlaczego wybrałem „Charaktery”?

Ponieważ miesięcznik ten, poświęcony w całości psychologii, posiada radę naukową, w której widnieje 8 nazwisk poprzedzonych tytułem profesor doktor habilitowany, jedno z tytułem doktorskim, a w redakcji zasiada 4 doktorów w tym jeden habilitowany. Te fakty, jak i deklaracje redakcji, że miesięcznik jest pismem popularnonaukowym powodują, że czytelnik może odbierać prezentowane treści, jako poparte badaniami naukowymi, rzetelne i sprawdzone.

  • Dlaczego moja prowokacja powiodła się?

Ponieważ wspomniany miesięcznik drukuje teksty, które można dobrze sprzedać, swój artykuł zaś sporządziłem wg najprostszego przepisu „kuchennego”: weź ciekawy „news”, dodaj do niego obietnicę w rodzaju „cudowny lek” i okraś to wszystko jak największą ilością faktów „naukowych”.

WIĘCEJ POWODÓW…

Dlaczego wymyśliłem nową terapię?

Ludzie mający problemy z własnym życiem czy zdrowiem, często rozpaczliwie poszukują pomocy kogoś z zewnątrz – terapeuty, psychologa. Sięgnięcie po tę pomoc bywa krokiem niełatwym. To konieczność przełamania oporów przed odkryciem się, to bolesne analizowanie własnych problemów w obecności terapeuty lub grupy, jeśli terapia jest grupowa.

Zanim człowiek zdecyduje się na ten krok nierzadko próbuje poradzić sobie na własną rękę. W obecnych czasach ilość takich możliwości wzrosła niepomiernie. W księgarniach stoją całe rzędy książek obiecujących pomóc w rozwiązaniu wszelkich kryzysów i całkowitej przemianie życiowej.

Czasopisma poświęcone krzewieniu zdrowia, popularyzujące psychologię również są źródłem informacji na temat jakości poszczególnych terapii, a jeśli uruchomimy komputer i wejdziemy do sieci, oślepi nas bogactwo ofert różnego rodzaju. Jak wybrać tę właściwą? Czy słuchając pokus brzmiących jak obietnice? Czy kierując się bardziej racjonalnymi przesłankami, takimi, jak podbudowa naukowa poszczególnych systemów terapeutycznych? Gra idzie o bardzo wysoką stawkę. Zły wybór w najlepszym razie może oznaczać stratę czasu i pieniędzy. Gorszy scenariusz to pogłębienie się kryzysu, załamanie nerwowe, jeszcze większe kłopoty życiowe. Scenariusz czarny, ale ciągle prawdopodobny, to samobójstwo. Jak zatem wybrać?

W tej chwili na liście Europejskiego Towarzystwa Psychoterapii (EAP) skupiającego ponad 120 tysięcy terapeutów zarejestrowanych jest 31 modalności terapeutycznych i ciągle dopisywane są nowe. Spora część z nich nie ma żadnych podstaw naukowych, za to w ramach nich istnieje wiele różnych szkół. Poza oficjalną listą takich towarzystw, jak EAP na rynku usług terapeutycznych rozwija się o wiele więcej różnego rodzaju pseudoterapii. O ich szansach na przetrwanie i dopisanie do szacownych list decyduje w znacznej mierze wsparcie świata akademickiego i zainteresowanie nimi dyplomowanych psychologów, choć wiele z nich bliższych jest szarlatanerii niż nauce. Kiedy terapia otrzyma takie wsparcie i znajdzie się w obiegu, pozostaje już tylko kwestią czasu, jak wielu zrozpaczonych pacjentów uwiedzie. Swoją terapię wymyśliłem po to, aby sprawdzić, czy mam możliwość wprowadzenia do takiego „popularnonaukowego obiegu” kompletnej bzdury.

Liczę na to, że moja prowokacja będzie początkiem szerszej dyskusji nad przenikaniem pseudonauki i paranauki na wyższe uczelnie, w mury akademickie do instytucji naukowych oraz na łamy prasy i do czasopism specjalistycznych.

Dlaczego postanowiłem opublikować jej opis w miesięczniku „Charaktery”?

Jest to jedyne na polskim rynku czasopismo popularnonaukowe w całości poświęcone psychologii i psychoterapii. Ma też wyraźnie sprecyzowany profil.

Przede wszystkim, jak możemy przeczytać w słowie od redaktora naczelnego w nr 6 z czerwca 2002 r. „(…) pismo nasze, chociaż popularnonaukowe – popularne, ale jednak naukowe (…).” Takich deklaracji znajdziemy więcej, a ich potwierdzeniem jest rada naukowa miesięcznika, w której widnieje 8 nazwisk poprzedzonych tytułem profesor doktor habilitowany, jedno z tytułem doktorskim, w redakcji zasiada 3 doktorów.(Dane z września 2007 r.)

Te deklaracje i wyraźnie określony profil pisma powoduje, że czytelnik może odbierać prezentowane treści jako poparte badaniami naukowymi, rzetelne i sprawdzone. Niestety, moje obserwacje doprowadziły do innych wniosków.

Pismo, szczególnie od kilku ostatnich lat wśród rzetelnych i cennych artykułów zamieszcza również takie treści, które pod szyldem nauki dadzą się sprzedać. Nieważne, czy to będzie NLP, czy terapia pól morfogenetycznych. Nie byłbym jednak empirystą, gdybym swojej hipotezy nie spróbował dowieść.

Jeszcze jednym argumentem przemawiającym za wyborem „Charakterów” jest fakt, że trafiają one do bardzo sprecyzowanej i dużej (ponad 50 tys.) grupy odbiorców. Są nimi psychologowie, wśród których wielu jest takich, dla których miesięcznik jest głównym źródłem informacji, studenci psychologii, terapeuci bez wykształcenia psychologicznego oraz bardzo wielu dawnych, obecnych oraz przyszłych klientów trafiających do terapeutów nierzadko rezygnując również z terapii psychiatrycznych, a nawet farmakologicznych. Trudno zatem wyobrazić sobie lepszy nośnik dla terapeutycznych nowinek niż „Charaktery”.

Dlaczego to się powiodło?

Swój artykuł sporządziłem wedle dość prostego przepisu. Przede wszystkim, taki tekst powinien, moim zdaniem, zawierać jakiś intrygujący element, nowinkę, ciekawostkę w rodzaju tych, cytowanych często przez dziennikarzy, jako przykład przyciągający uwagę: „człowiek pogryzł psa!”.

W moim przypadku było to „pole morfogenetyczne na ekranie komputera”. Dodatkowo, w przypadku „newsów” naukowych, nieźle jest też umieścić obietnicę szybkich rezultatów, „skuteczne lekarstwo na raka”, „problem otyłości rozwiązany”, „nowe paliwo do samochodów” itp. W moim przypadku obiecałem niemal rewolucję w terapii: rzetelna diagnoza przy pomocy komputera, proste zalecenia, jak np. wizyta na stadionie piłkarskim lub słuchanie oper Wagnera, pomiar końcowy i… pacjent wyleczony.

Pozostało jeszcze „okrasić” artykuł tak dużą ilością faktów wskazującą na związek z twardą nauką, jak to tylko możliwe. Obrazowanie pracy mózgu w czasie rzeczywistym, topologia matematyczna, związki z fizyką kwantową, sporo rzeczywistych nazwisk, dat i faktów niekoniecznie mających ze sobą związek, to sztafaż, na który, jak się okazuje, dość skutecznie można nabrać redakcję pisma popularnonaukowego wspieranego przez radę naukową.

Krótka historia tekstu
Dla potrzeb mojego „eksperymentu” powołałem do życia Renatę Aulagnier – fikcyjną postać, która została autorem tekstu. Uczyniłem z niej psychologa i psychoterapeutę specjalizującego się w zastosowaniach neuronauki w terapii. Dodatkowo wymyśliłem jeszcze, że studiowała psychoterapię we Francji i przebywała na stypendium w Strasbourgu. Stworzyłem jej konto internetowe w jednym z polskich darmowych serwisów. I to wszystko, żadnych dodatkowych danych.
Przygotowałem sobie na wszelki wypadek francuski adres, po to, aby na prośbę o niego móc zareagować błyskawicznie, bez wzbudzania zbędnych podejrzeń. Francuskie nazwisko (jakaś rodzina Aulagnierów rzeczywiście żyje we Francji, a jedna z nich była nawet psychoanalitykiem) i związki z Francją były mi potrzebne z kilku względów. W razie pytań mógłbym powoływać się na teksty w języku francuskim, mało znanym wśród psychologów. Ponadto, gdyby zaistniała potrzeba jakichś bliższych kontaktów, mógłbym się do woli wykręcać pobytem we Francji, podróżami itp.

Wszystkie te „środki bezpieczeństwa” okazały się zbędne. Prawdopodobnie nikt z redakcji nie zadał sobie trudu sprawdzenia w jakikolwiek sposób Renaty Aulagnier. Ale nie uprzedzajmy faktów. Oto skrócona historia mojej prowokacji.

Wiosną 2007 r. napisałem krótki, ale jak sądziłem intrygujący, tekst oparty w całości na swoich fantazjach i wysłałem go do redaktora naczelnego „Charakterów” z informacją, że uczestniczyłem, a raczej uczestniczyłam, w tych badaniach. Po kilku tygodniach oczekiwania na odpowiedź zwątpiłem w swoją hipotezę, za to zbudowała się we mnie wiara w rozsądek i racjonalne myślenie redakcji.

Wszelkie badania wymagają jednak wytrwałości i systematyczności ze strony eksperymentatorów, dlatego też pod koniec czerwca wysłałem ten sam tekst – około 4 strony maszynopisu do dr Doroty Krzemionki–Brózdy, zastępcy redaktora naczelnego. Oto jaką otrzymałem odpowiedź:

Pani renato,

tekst dotarl, bardzo intrygujacy temat, mam ochote dopytac o rozne rzeczy, dam znac

pozdrawiam cieplo

Dorota Krzemionka

(Całą korespondencję otrzymywaną z Charakterów traktuję jak korespondencję służbową, a także jako oficjalne stanowisko redakcji. Zaznaczam ten fakt, aby uprzedzić ewentualne zarzuty dotyczące łamania tajemnicy korespondencji. Fragmenty cytuję w takiej postaci, w jakiej je otrzymywałem, bez korygowania błędów, rozwijania skrótów itp. Nie czynię tego absolutnie po to, aby ośmieszyć autorów, ale aby oddać charakter tej korespondencji, jej doraźność, fakt, że miała ona miejsce pewnie często w atmosferze zabiegania, braku dostatecznej koncentracji uwagi itp. )

„A jednak ryba połknęła haczyk…” – to była pierwsza myśl, jaka towarzyszyła mi po przeczytaniu tego maila. Jednocześnie czułem, że czeka mnie być może trudny egzamin, którego mogę nie zdać, założyłem sobie bowiem, że podczas pisania artykułu będę posługiwał się wiedzą powierzchowną, znalezioną naprędce w Internecie, pozbawioną głębszej lektury czy studiów. Odpowiedziałem grzecznie ale zdawkowo, deklarując pełną gotowość do odpowiadania na wszelkie pytania i wątpliwości i postanowiłem cierpliwie czekać.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy po przeszło 5 tygodniach otrzymałem następującą wiadomość:

Szanowna Pani! 

Piszę w związku z przysłanym przez Panią do „Charakterów” artykułem dotyczącym rezonansu morficznego. Chcę zamieścić ten materiał w numerze październikowym. Mam jednak pewien kłopot. Otóż tekst – bardzo ciekawy – ma w tej chwili konstrukcję uniemożliwiająca jego złamanie i druk. Chodzi o to, że zasadniczy artykuł, tekst główny, ten biegnący od początku, do notki biograficznej o Pani – liczy zaledwie 4 strony. Natomiast ramki – dodatki, uzupełnienia (niezwykle ciekawe zresztą, często mam wrażenie że ciekawsze niż historia idei zajmująca wiele mijesca w tekście zasadniczym) liczą stron 8.

Tego w zaden sposób nie da się ułożyć w gazecie, stosunek objętości tekstu głównego do ramek powinien być dokładnie odwrotny. Przynajmniej.

Mam w związku z tym prośbę. Proszę spróbować wkomponować część z tych ramek do tekstu głównego. W przesyłanym Pani materiale sugeruję nawet jak i w którym momencie to zrobić: fragmenty, które powinny zostać na zewnątrz, opisałem jako ramki, te, które sugeruję właczyć do tekstu, także opatrzyłem komentarzem.

Bardzo proszę by Pani przejrzała przesłany przez mnie materiał i spróbowała zastosować się do tych wskazówek. Choć dopuszczam takze i to, że wypracuje Pani inną koncepcję rozwiazania problemu. Generalnie: tekst główny musi być znacząco dłuższy od sumy elementów uzupełniających.

Proszę też spróbować ocenienić z których elementów materiału byłaby Pani skłonna zrezygnować. Cały tekst (wraz z dodatkami) nie powinien byc dłuższy niz 8 stron maszynopisu (Times new roman, 12 pkt, interlinia 1,5). 

Proszę o szybki kontakt i opinie w tej sprawie. 

I proszę pracować na załączonym tekście. 

Pozdrawiam 

Dariusz Ryń

Załączony do korespondencji tekst zawierał 12 stron maszynopisu! Dalsza korespondencja, której nadmiaru chcę tutaj oszczędzić czytelnikowi, wyjaśniała, że nad tekstem pracowała początkowo red. Dorota Krzemionka-Brózda i to ona uzupełniła tekst aż o 8 stron!

Okazało się więc, że zarówno te wymyślone, jak i pozbierane przeze mnie bzdury nie tylko spotkały się z zainteresowaniem redakcji, ale zostały przez nią mocno wzbogacone, a raczej uzupełnione. Szybko jednak odkryłem, że dołączony tekst z wyjątkiem drobnych poprawek językowych jest w całości plagiatem z artykułu Anny Opali pt. Pola morficzne według Ruperta Sheldrake i został dołączony do mojego tekstu bez żadnych odnośnikówArtykuł ten, pełen ogólników i niedomówień można znaleźć w kilku serwisach internetowych. (Np.: http://www.ustawieniarodzin.pl/www/dokument.php?id=2,14,37 lub http://www.nlp.warszawa.pl/polamorficzne.htm)

Tak więc, jedyne co mi pozostało, to skrócić tekst i zmienić nieco jego układ. Fakt, że redakcja dołączyła do tekstu tyle cudzego i wątpliwej jakości materiału jeszcze bardziej utwierdzał mnie w przekonaniu, że moja hipoteza jest słuszna. Przez chwilę nawet nalegałem, aby umieścić nazwisko Doroty Krzemionki-Brózdy jako współautora artykułu, ale wobec odczuwanego oporu i w trosce o powodzenie mojego eksperymentu odstąpiłem.

Co prawda redaktor Ryń okazał się dość wymagający jeśli idzie o uzupełnianie tekstu „faktami” i częściowe przynajmniej likwidowanie ogólników, dlatego musiałem mu się w tym względzie podporządkować i dużą część tego, co zostało dołączone wyrzucić lub przerobić. Ostatecznie tekst spotkał się z jego pełną akceptacją, co potwierdził mailem:

Pani Renato, świetnie Pani to zrobiła, jestem pod wrażeniem, naprawdę. Ładnie uargumentowane, wygląda na absolutnie rzetelne. Piszę wygląda, bo raz, że pierwszy raz słyszę o takiej koncepcji, dwa, że momentami do głowy przychodziło mi, że to „czaru maru”… Oczywiście bez urazy prosze. Zmian już żadnych powazniejszych nie nanosze, z uwagi na możliwą objętość decyduję sie na ramkę kwantową tą krótszą, lightową. ta druga jest rzeczywiście hard, chyba nawet za bardzo. 

Pozdrawiam 

Dariusz Ryń

A jednak, Panie Redaktorze, to jest „czaru-maru”. I to kompletne! A można było to w prosty sposób to sprawdzić…

Poniżej zamieszczam tekst z komentarzami, które pokażą jego absurdalność, przypadkowość i pseudonaukowość.

WIEDZA PROSTO Z POLA

Na jakich zasadach pozbawione wzroku termity wiedzą jak zgodnie, całą społecznością budować kunsztowne i świetnie wyposażone gniazda?

Jak olbrzymie stada ptaków lub ławice ryb mogą równocześnie zmieniać kierunek, przy czym pojedyncze osobniki nie obijają się o siebie?

Jak to się dzieje, że kolejne pokolenia laboratoryjnych szczurów potrafią szybciej niż poprzednicy wydostawać się z pułapek?

Te i wiele innych niesamowitych zagadek wyjaśnia hipoteza rezonansu morficznego. Człowiek właśnie próbuje wykorzystać ją w psychoterapii.

Pacjent leży na czymś, co można by uznać za kozetkę XXI wieku, ale zamiast psychoanalityka siedzącego za wezgłowiem, widzimy człowieka w białym fartuchu wpatrującego się intensywnie w ekran komputera połączonego z potężnym tomografem. We wnętrzu maszyny znajduje się głowa pacjenta. Właśnie odbywa się mapowanie aktywności mózgu w czasie rzeczywistym przy pomocy fMRI – funkcjonalnego rezonansu magnetycznego.

To pierwszy krok w terapii – terapii przyszłości. Ma on na celu postawienie diagnozy dotyczącej zaburzeń pola morfogenetycznego. Dzięki temu możliwe będzie określenie jakich środków terapeutycznych użyć aby wywołać pożądany rezonans morficzny. Do wyboru terapeuta będzie miał na przykład muzykę – może zalecić pacjentowi ile, jakiej i w jakich proporcjach ma jej słuchać. Może też zalecić podopiecznemu przebywanie w zagęszczonych, ale precyzyjnie określonych środowiskach społecznych, np. wśród publiczności teatralnej lub wśród kibiców na stadionie piłkarskim.

Na zakończenie terapii, procedura pomiaru zostanie powtórzona. Jeśli terapeuta uzna, że nieprawidłowości pola zostały ustabilizowane, uzna ją za zakończoną. Jeśli, mimo wszystko, w polu pacjenta brakuje stabilności, może wspomóc się dodatkowymi metodami diagnozy, np. pozytronową emisyjną tomografią komputerową. I na jej podstawie ukierunkować dalsze leczenie.

Celowo zamieściłem tutaj mało sensowne stwierdzenie, że jeśli nie ma rezultatów terapii to należy wykorzystać dodatkowe narzędzie diagnostyczne. Nie zostało ono wychwycone, bowiem „pozytronowa emisyjna tomografia komputerowa” brzmi tak naukowo, że samo to brzmienie uzasadnia widocznie jego sens w tekście.

Terapia oparta na założeniu istnienia pola morfogenetycznego i na najnowocześniejszych osiągnięciach techniki w skanowaniu mózgu oznacza koniec z rozwlekłą analizą problemów z dzieciństwa, z żenującym wyciąganiem problemów seksualnych, oporem psychodynamicznym i wszystkimi innymi przeszkodami stającymi na drodze pacjenta do równowagi psychicznej.

Eksperyment ze Starsbourga

Powyższych scen absolutnie nie należy traktować jak fragmentów filmu science fiction. To opis rzeczywistych zdarzeń, które składają się na eksperymentalny na razie program badawczy, którym kieruje profesor Daniel Gounote z Laboratoire de Neuroimagerie in Vivo mającego siedzibę na Akademii Medycznej w Strasbourgu we Francji.

W Strasbourgu rzeczywiście znajduje się Laboratorium, o którym piszę i pracuje w nim Daniel Gounot. Zajmuje się on badaniami wykorzystującymi obrazowanie pracy mózgu, ale nie mającymi nic wspólnego z terapią, a już w żadnej mierze z terapią pól morfogenetycznych!
Niektóre jego artykuły są powszechnie dostępne w Internecie w wersji angielskojęzycznej. Myślę, że godzina w sieci to aż nadto, aby wyrobić sobie ogólny pogląd na temat tego, kim jest i czym się zajmuje. O prowokacji został przeze mnie powiadomiony, zanim artykuł ukazał się drukiem.

Program oparty jest w znacznej mierze na genialnej koncepcji pola morfogenetycznego ogłoszonej w 1981 roku w czasopiśmie Science przez biologa Ruperta Sheldrake’a, a której inspiracją były przemyślenia francuskiego filozofa Henri Bergsona. Gdyby zresztą chcieć powiedzieć o wszystkich źródłach inspiracji, to należałoby oddać jeszcze hołd Carlowi Jungowi, który wskazał na istnienie pamięci zbiorowej i podkreślał istnienie zjawisk nazywanych przez niego synchronizmem acausalnym.

Dane dotyczące koncepcji są prawdziwe, z wyjątkiem stwierdzenia, że koncepcja jest genialna. Jeśli wpiszemy hasło „pola morfogenetyczne” w dowolnej wyszukiwarce internetowej, otrzymamy dużą ilość wyników. Przytłaczająca większość z nich występuje na stronach dotyczących zjawisk paranormalnych lub powiązana jest z dziwacznymi terapiami.
Zasięgnięcie informacji w Wikipedii mogłoby redakcji dać pogląd na temat koncepcji: „Biolodzy z głównego nurtu badań naukowych odrzucają istnienie pól morfogenetycznych jako sprzeczne z aktualnie panującym w biologii paradygmatem i niepotwierdzone eksperymentalnie. Fizycy także nie traktują tej koncepcji poważnie. Hipotezę istnienia tego pola biorą natomiast pod uwagę niektóre szkoły psychoanalizy, które traktują ją jako swoistą kontynuację idei nieświadomości zbiorowej Junga. Pole to cieszy się też pewną popularnością wśród autorów literatury fantastycznej.” (Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Pole_morfogenetyczne)

Bardzo duży wkład dla zaistnienia koncepcji w psychoterapii miał również wybitny francuski psychoanalityk – Jacques Lacan. To on, jako pierwszy, odkrył możliwość zastosowania topologii matematycznej w analizie struktur chorób umysłowych. Można śmiało założyć, że nie mając pojęcia o znanych nam dzisiaj metodach obrazowania pracy mózgu, stworzył matematyczne podstawy dla analizy chorób umysłowych opartych o te metody.

Poza tym, że Jacques Lacan był Francuzem i psychoanalitykiem, a także tym, że pisał na temat związku chorób umysłowych z topologią matematyczną, cała reszta, to bzdury. Nie stworzył żadnych matematycznych podstaw analizy chorób umysłowych, a tym bardziej opartych na obrazowaniu pracy mózgu. Można śmiało stwierdzić, że całe życie oddawał się podobnemu fantazjowaniu, jakiego dopuściłem się pisząc omawiany tekst.
Dlaczego się na niego powołałem? Ano dlatego, że jest kilka nazwisk w naukach społecznych, wśród nich również Jacques Lacan, które u przeciętnie oczytanego intelektualisty powinny natychmiast powodować zapalenie się w głowie czerwonych lampek. Psychoanalityk ten, w towarzystwie takich postaci postmodernizmu, jak Julia Kristeva, Luce Irigaray, Jean Boudrillard i kilku innych padł ofiarą podobnej do mojej, choć dużo poważniejszej prowokacji przeprowadzonej przez Alana Sokala.
Autor ów opublikował parodystyczny artykuł, nabity bezsensownymi, lecz niestety autentycznymi, cytatami wypowiedzi znanych francuskich i amerykańskich intelektualistów na temat fizyki i matematyki. Artykuł ukazał się w piśmie „Social Science”, a następnie został zdemaskowany przez jego twórcę – zdanie po zdaniu, ośmieszając autorów cytatów (Pełny tekst artykułu oraz szczegółowy opis wydarzeń związanych z tą prowokacją można znaleźć w: A. Sokal, J. Bricmont, Modne bzdury. O nadużywaniu pojęć z zakresu nauk ścisłych przez postmodernistycznych intelektualistów. Prószyński i S-ka, Warszawa 1998.)

Niestety, ów celowo pozostawiony przeze mnie w tekście trop nie zwrócił niczyjej uwagi.

Zgodnie z koncepcją Sheldrake’a pole morfogenetyczne jest to wypełniające przestrzeń pole o bliżej nie sprecyzowanej naturze fizycznej, które obok czynnika genetycznego, DNA, nadaje określoną formę organizmom żywym.

Ma ono tez też silny wpływ na zachowanie organizmów żywych i ich interakcje z innymi organizmami. Z polem morfogenetycznym wiąże się też pojęcie „formatywnej przyczynowości”. Jest to, wg Sheldrake’a zdolność każdego organizmu do przekazywania pamięci o często powtarzających się zdarzeniach poprzez zapisywanie ich w polu morfogenetycznym, a następnie przekazywanie tej informacji potomkom i innym organizmom żywym poprzez aktywny kontakt z ich polami tego rodzaju.
Przekazywanie to odbywa się w oparciu o zjawisko rezonansu morficznego. Zjawisko to, polega na tym, że jeśli jakaś krytyczna liczba osobników określonego gatunku nauczy się jakiegoś zachowania lub uzyska określone cechy organizmu, to automatycznie – dzięki rezonansowi morficznemu – są one dużo szybciej nabywane przez pozostałych osobników tegoż gatunku.
 Szybkość przyswajania w takich przypadkach trudno wyjaśnić naturalnymi procesami uczenia się. Co ciekawe, badania potwierdzają, że im większe zagęszczenie osobników danego gatunku, a co za tym idzie pól morfogenetycznych, tym intensywniejszy rezonans morficzny.

Niestety, jak dotąd badania nie potwierdziły ani istnienia pól morfogenetycznych, ani rezonansu morficznego. W bazie naukowej EBSCO zawierającej większość liczących się prac z zakresu nauk społecznych, medycznych i pedagogicznych, wyszukiwanie pojęć formative causation, morphic fields, morphogenetic fields dało rezultat zaledwie 10 publikacji na ten temat, (wśród których znajdowały się: książka samego Sheldrake’a, jej recenzja, mocno krytyczne omówienie koncepcji i zaledwie dwie prace empiryczne, które wskazały słabe wyniki, potwierdzające szybsze uczenie się w obecności innych osób.) Dla porównania, hasło cognitive therapy daje 7244 pozycji, a behavioral therapy – 2719 publikacji!

Przykładami rezonansu morficznego zajmują się m. in. biolodzy, którzy badają dziwne obyczaje zwierząt polegające np. na tym, że gromadzą się one czasami w niewyobrażalnej wręcz liczbie bez specjalnego, znanego nam uzasadnienia.
Do takich zgromadzeń należą np. tzw. „kocie sejmiki” polegające na tym, że koty żyjące w mieście gromadzą się w jednym miejscu i w dużej liczbie. Podobne „sejmiki” urządzają ptaki i to nie tylko w celach migracyjnych. Zgromadzone w jednym miejscu zwierzęta nie hałasują, nie walczą ze sobą. Spędzają po prostu razem jakiś czas, a potem rozchodzą się. Szczególnie szokujące są olbrzymie zgromadzenia węży, które raz do roku spełzają w jedno miejsce. Zdaniem niektórych etologów, celem takich zgromadzeń jest celowe wywoływanie rezonansu morficznego.

Zresztą, gdy przyjrzymy się zachowaniom ludzi to wśród nich szybko dostrzeżemy skłonność do tworzenia dużych skupisk. Ta niezmienna skłonność, dla wyjaśnienia której używamy pretekstów typu „występy gwiazdy”, „zawody sportowe”, jest dość zastanawiająca i zagadkowa. Bo jak tłumaczyć pęd do tworzenia takich zbiorowisk, jeśli taniej i wygodniej możemy uczestniczyć w nich wirtualnie?

Zwolennicy koncepcji rzeczywiście powołują się na to, ale argumenty dotyczące ludzi wymyśliłem sam, nie znam nikogo, kto powoływałby się na nie.

Pamięć gatunku

Idea rezonansu morficznego oznacza w praktyce, że wszystkie istoty żywe zawdzięczają swoją budowę i zachowanie odziedziczonej pamięci.
Dzięki utrwalonym od dawna wzorcom morfogeneza i zachowania o charakterze instynktownym weszły już w nawyk i ulegają tylko nieznacznym zmianom. Powstawanie nowych nawyków można zaobserwować tylko w wypadku nowych wzorców rozwoju i zachowań.

Fragment wyróżniony podkresloną kursywą jest plagiatem z artykułu Anny Opali, o którym pisałem wcześniej. Wszędzie poniżej również zaznaczam podkresloną kursywą fakt zaistnienia plagiatu.

Dla przykładu, sikorki modre w Anglii nauczyły się przed drugą wojną otwierać butelki mleka dziobem i podkradać śmietankę sprzed domów. Po wojnie na wiele lat przestano roznosić w ten sposób mleko. Kiedy jednak ponownie, w 1952 roku pojawiły się przed domami butelki z mlekiem, ptaki nauczyły się tej umiejętności błyskawicznie, mimo że minęło wiele ich pokoleń od wojny.
Mało tego, dwa lata później, bo już w 1955 roku wszystkie gatunki sikorek w Europie potrafiły podkradać śmietankę z butelek. Zdaniem etologów niemożliwe jest aby taka umiejętność w tak krótkim czasie rozprzestrzeniła się poprzez naśladownictwo na tak wielkim obszarze geograficznym. Według Sheldrake’a oznacza to, że pamięć o sposobie otwierania butelki przetrwała w polu morfogenetycznym tego gatunku i rozprzestrzeniła się dzięki niemu.

Ten fragment wydał się redakcji na tyle enigmatyczny, że poproszono mnie o uzupełnienie takich danych, jak gatunek sikorki, datę, kiedy opisywane wydarzenia miały miejsce oraz kraj, w którym się to zdarzyło.
To pozorne uszczegółowienie tekstu wystarczyło, aby stał się wiarygodny. W rzeczywistości, to przykład, który pamiętam z literatury, i nawet nie wiem, gdzie i w jakim celu był cytowany.

Ciekawe spostrzeżenia poczynili hodowcy bydła ze Stanów Zjednoczonych. Tradycyjnie stawiali oni elektryczne płotki zabezpieczające przed wejściem bydła w szkodęHodowcy z zachodnich stanów odkryli, że mogą zaoszczędzić dużo pieniędzy, tworząc zamiast prawdziwych płotków ich atrapy – czyli malując pasy w poprzek drogi. Fałszywe płotki działały jak prawdziwe, bo bydło stawało na ich widok jak wryte… Czyżby młodsze cielęta nauczyły się od starszych, że lepiej nie próbować konfrontacji z urządzeniem, które może zadać dotkliwy ból? Chyba nie, bo nawet stada, które nigdy przedtem nie miały do czynienia z prawdziwymi płotkami, unikały tych namalowanych jak ognia.
Ted Friend z Uniwersytetu Stanu Teksas sprawdził to doświadczalnie na kilkuset sztukach bydła i stwierdził, że malowanych atrap unikał taki sam procent zwierząt, które nigdy czegoś takiego nie widziały, jak i tych, które kiedyś miały sposobność natknąć się na prawdziwe, stalowe ogrodzenia. Podobnie reagowały owce i konie. To wskazuje na istnienie rezonansu morficznego, który przeszedł od poprzednich pokoleń, na własnej skórze uczących się unikania płotków.
Podobne przykłady można mnożyć. Także laboratoryjne doświadczenia na szczurach dowodzą, że takie zjawisko jest faktem. Najbardziej znanym przykładem jest wyhodowanie kilku pokoleń szczurów, które opanowały sztukę wydostawania się z wodnego labiryntu. W miarę upływu czasu szczury w laboratoriach na całym świecie, bez doświadczeń i ćwiczeń robiły to coraz szybciej.

Plagiat. Nawiasem mówiąc podobne opisy są w większości przepisywane z książki Sheldrake’a pt. Niezwykłe zdolności naszych zwierząt„, która w przekładzie Krystyny Chmiel ukazała się jakiś czas temu nakładem „Książki i Wiedzy”.

Zamiast genu gramatyki

Za pomocą zjawiska rezonansu morficznego można łatwiej zrozumieć złożoność mechanizmu uczenia się, zwłaszcza języków. Dzięki zjawisku pamięci zbiorowej, z której jednostki równocześnie korzystają i do której się dokładają, prostsza staje się nauka tego, czego nauczyli się już nasi poprzednicy.

Wniosek ten pokrywa się z obserwacjami językoznawców, takich jak Noam Chomsky. Zauważył on, że małe dzieci uczące się języków obcych czynią błyskawiczne postępy, czego nie da się przypisać prostemu naśladownictwu. Sprawia to wrażenie, jakby konstrukcje językowe wysysały z mlekiem matki. Słynny ewolucjonista Steven Pinker w swojej książce The Language Instinct (Instynkt językowy) opisuje wiele podobnych przykładów.

Zjawisko to szczególnie rzuca się w oczy przy tworzeniu nowych języków czy gwar lokalnych, co nieraz następuje bardzo szybko. Kiedy ludzie różnych narodowości, nie znający żadnego wspólnego języka, muszą się porozumieć – samorzutnie tworzą improwizowany żargon złożony z pojedynczych słów i niegramatycznych zbitek słownych z różnych języków. Takie gwary często powstawały w koloniach i wśród niewolników, ale wielokrotnie błyskawicznie przeradzały się w pełnoprawne języki. Wystarczyło, aby z żargonem miały styczność dzieci w okresie, kiedy zwykle przyswaja się język matki. Najwidoczniej nie wystarczało im już powtarzanie ciągów nieuporządkowanych słów, dlatego same usystematyzowały je w prawidła gramatyczne, jakich nikt nigdy przedtem nie używał.

Jeszcze bardziej wymowna była ewolucja języków migowych. Na przykład w Nikaragui do niedawna wcale ich nie używano, gdyż panował tam zwyczaj izolacji osób głuchych. Pierwsze szkoły dla niesłyszących utworzyli dopiero sandiniści, kiedy w 1979 r. doszli do władzy. Jednak, według Pinkera, w szkołach tych uczono dzieci przede wszystkim czytania z warg i zwykłej mowy, co nie dawało zadowalających wyników. Najważniejsze jednak, że na boiskach i w autobusach szkolnych te dzieci stykały się ze sobą i porozumiewały znakami, jakie wyniosły z domów, gdzie używały ich w kontaktach z rodzinami. Ze znaków tych utworzyły własny system, który po niedługim czasie zyskał status oficjalnego języka migowego i obecnie znany jest pod nazwą LSN, czyli Lenguaje de Signos Nicaraguense (Nikaraguański Język Gestów). Jeszcze dziś używają go ci niesłyszący, którzy rozpoczęli naukę w wieku dziesięciu lat i później. Natomiast głuche dzieci objęte nauczaniem od czwartego roku życia rozwinęły już udoskonaloną wersję tego języka, z bogatszym słownictwem i bardziej usystematyzowaną gramatyką. Ten nowy wariant, który dla odróżnienia otrzymał już zmienioną nazwę Idioma de Signos Nicaraguenses (ISN), powstał, według Pinkera, „dosłownie na naszych oczach”.

Zarówno Chomsky, jak Pinker zakładają, że zdolności językowe są przekazywane dziedzicznie pod postacią informacji zapisanej w genach i dotyczącej wszystkich języków. To ma wyjaśniać dlaczego małe dzieci pochodzące z dowolnej grupy etnicznej potrafią nauczyć się każdego języka. Ale teoria rezonansu morficznego dostarcza jeszcze prostszej interpretacji tego zjawiska. Zgodnie z nią małe dziecko dostosowuje swoją mowę zarówno do otaczających je osób, jak do milionów użytkowników tego języka w przeszłości, a rezonans morficzny ułatwia mu nauczenie się go, tak samo jak nauczenie się czegokolwiek. Tak samo głuchy uczy się języka migowego, wykorzystując odziedziczoną pamięć innych głuchych z przeszłości. Nie istnieją natomiast geny determinujące zdolność do uczenia się określonych języków, zarówno mówionych jak migowych.

Oczywiście interpretacja nauki języków w kategoriach przyczynowości formacyjnej jest dyskusyjna, tak samo jak teoria genetycznego uwarunkowania uniwersalnej informacji dotyczącej wszystkich języków. W końcu, według słów Pinkera, „nikt jeszcze nie zlokalizował genu gramatyki.

Również plagiat. Ciekawe jak skomentowaliby ten fragment językoznawcy?

Dostrajanie mózgów

Zanim koncepcja Sheldrake’a, mocno początkowo krytykowana, trafiła na podatny grunt minęły lata. Zielone światło dały jej m.in. odkrycia dokonane w badaniach nad terapią dokonane przez profesora Louisa Cozolino z Pepperdine University w Malibu.
W sposób jasny i przystępny wykazał on związki miedzy terapią i strukturą mózgu, udowodnił, że wszelkie formy psychoterapii, od psychoanalizy do interwencji behawioralnych są skuteczne w takim stopniu, w jakim wspomagają zmiany w istotnych obwodach nerwowych.

Luisa Cozolino połączyłem z koncepcją Sheldrake’a i całą wymyśloną przeze mnie historią „na chybił trafił”. Nie miałem nawet w ręku książki Cozolino, bowiem pisząc ten tekst kierowałem się zasadą, aby posługiwać się jak najbardziej powierzchowną wiedzą. To, o czym napisałem powyżej, dowiedziałem się z recenzji jego książki zamieszczonej w Internecie. Wystarczyło to jednak, aby kolejny raz uwiarygodnić bzdurę nazwiskiem, uniwersytetem, badaniami i strukturą mózgu.

Jednak prawdziwym przełomem w badaniach nad rezonansem morficznym było odkrycie możliwości pomiaru pól morfogenetycznych przy pomocy nowoczesnych metod obrazowania pracy mózgu. Jak tego dokonano?

Jak to często bywa w przypadku wielkich odkryć, pomógł przypadek. Wspomniany wcześniej profesor Daniel Gounot prowadząc wraz ze swoim zespołem badania nad obrazowaniem pracy mózgu powziął podejrzenie, że pewien niekorzystny wpływ na wariancję uzyskiwanych wyników ma obecność osoby prowadzącej badania.
Zaczął swoje podejrzenia sprawdzać w sposób eksperymentalny. Wkrótce okazało się, że znaczenie ma choćby taki prosty parametr, jak odległość w jakiej znajdował się prowadzący badania od osoby badanej.
Umieszczenie badanego w wyizolowanym pomieszczeniu dawało zawsze wyniki o dużo niższej wariancji. Sugerowało to wprost, że istnieje jakiś sposób oddziaływania jednego mózgu na drugi. Spostrzeżenie to nie było czymś całkiem nowym, bowiem od dawna znane są badania nad synchronizacją pracy mózgów dwóch rozmawiających ze sobą osób. Synchronizację tę badano przy pomocy EEG, ale poza stwierdzeniem faktu jej istnienia synchronizacji, nie wykorzystywano jej w żaden sposób.
Ponadto w przypadku tej synchronizacji miał miejsce proces porozumiewania się. W tym przypadku sama obecność innych osób wywoływała zmiany w mózgach osób badanych, dlatego Gonout poszedł kilka kroków dalej. Zaczął badać dwie i więcej osób jednocześnie. Obserwował układy (mapy) aktywności mózgu, które wpływały na drugą osobę badaną. W ten sposób powstał swoisty katalog takich specyficznych układów aktywności, które powodowały „dostrajanie” innego mózgu.

Poszukiwanie mechanizmu wyjaśniającego te zjawiska doprowadziły do koncepcji pól morfogenetycznych i rezonansu morficznego, który idealnie wyjaśniał zbadane prawidłowości. Stan mózgu, który może dostrajać się do innych, a zapisany w postaci mapy aktywności, jest wskaźnikiem działania pola morfogenetycznego. Tak oto, z mglistego i mocno krytykowanego pojęcia filozoficznego, rezonans morficzny stał się nagle twardą rzeczywistością, widoczną na ekranie komputera i ze wszech miar użyteczną.

Cały fragment to moje fantazjowania. Tylko dlaczego nikt nie zapytał o źródła?

Wagnerem w fobię

Jakie zastosowanie ma obecnie takie podejście do psychoterapii? Przede wszystkim, diagnostyczna analiza pól morfogenetycznych nakierowana na interwencję terapeutyczną zakłada, że niektóre z nich, szczególnie te wymagające terapii powstawały w izolacji od oddziaływania pól doświadczeń osobników, którzy lepiej przystosowali się do otaczającej rzeczywistości.

Weźmy bardzo prosty przykład. Wiele osób zgłaszających się do terapeuty podnosi problem nieradzenia sobie w otoczeniu rywalizacyjnym, problemy z asertywnością, nieśmiałość w nawiązywaniu relacji itp. Pozostając w paradygmacie morficznym, można postawić hipotezę, że osoby te w swojej historii życiowej nie miały szansy doświadczyć rezonansu morficznego z jednostkami, dla których takie umiejętności i doświadczenia stanowią codzienność. Stąd ich problemy w nabywaniu kompetencji w tym obszarze.

Diagnoza pola polegająca na tym, że porównujemy mapę aktywności osoby o silnie utrwalonych wzorcach takich zachowań, a jednocześnie nosząca znamiona pozwalające wnioskować, że wywoła ono rezonans, z osobą mającą problemy w tym względzie. Analiza różnic prowadzona na podstawie badań zespołu ze Strasbourga informuje nas o wielu aspektach zachowania, które można poddać terapii przy pomocy rezonansu.

Zamiast przedłużających się wizyt u psychoanalityków, często nic nie wnoszących treningów asertywności, podejście morficzne proponuje przebywanie w środowisku zapewniającym gęste pole morfogenetyczne osób, które takie własności posiadają, żeby nawiązać chociażby do owego stadionu pełnego kibiców, choć może jest to nieco uproszczony przykład. Jeśli dołożymy do tego sesje muzykoterapii, w której zasadniczą rolę będą pełnić dzieła np. Wagnera, po kilku seansach szanse na to, że nasze pole morfogenetyczne ulegnie zmianie jest duże. Pozostaje wykonanie twardego końcowego pomiaru, aby się o tym przekonać.

Oczywiście, na tym etapie badań jesteśmy dopiero w stanie diagnozować i radzić sobie z prostymi niedostosowaniami i fobiami. Zresztą, byłoby nieetycznym stosowanie rezonansu morficznego w stosunku do pacjentów z psychozami czy innymi poważnymi schorzeniami w sytuacji, kiedy nie znamy jeszcze w pełni możliwości metody i konsekwencji wywoływania rezonansu. Również diagnoza dotyczy wycinka pól.
Na obraz całości złożą się dopiero dziesiątki, a być może i setki specyficznych układów aktywności mózgowych. Do ich pełnej analizy potrzebne będą pewnie złożone programy komputerowe szybko przeszukujące te setki obrazów w poszukiwaniu subtelnych różnic. Nie jesteśmy dzisiaj jeszcze w stanie precyzyjnie zdefiniować całego obszaru pola morfogenetycznego, gdyż jego charakterystyka nosi wszelkie znamiona pola kwantowego i podobnie jak ono wymyka się próbom precyzyjnego zbadania i opisania. Tym niemniej z tym, co już wiemy metoda rezonansu stwarza ogromne perspektywy dla psychoterapii.

Jak wyżej – czysta fantazja. W tym miejscu kończy się tekst zamieszczony w „Charakterach”. Poniżej zamieszczam akapit, który redakcja wycięła z tekstu, a szkoda, bo stanowiłby on dobre podsumowanie całości wydarzeń.

Niestety, mamy dzisiaj do czynienia z wieloma zwulgaryzowanymi lub uproszczonymi sposobami przedstawiania i wykorzystywania koncepcji Sheldrake’a, które zresztą stanowią wodę na młyn przeciwników paradygmatu morficznego. Szczególnie rażącym przykładem jest tzw. „koncepcja ustawień” Berta Hellingera. Poza wykorzystaniem nazw konstruktów teoretycznych, koncepcja ta nie oferuje żadnego spójnego systemu teoretycznego nie mówiąc o dowodach empirycznych na poziomie metod obrazowania pracy mózgu.

Wkraczając w XXI wiek powinniśmy korzystać z niezwykłych osiągnięć neuronauki, ale również mieć świadomość nadużyć, które w jej imię są dokonywane.

Co niestety niniejszym wykazałem.

Psychologia jest nauką, której metodologia ewoluowała od swobodnej refleksji filozoficznej i kawiarnianych rozmów do postaci, w jakiej widzimy ją dzisiaj – nauki wyposażonej w metody obrazowania pracy mózgu, które weryfikują hochsztaplerów mających na celu przywiązywanie pacjentów do siebie i przedłużanie terapii z jednoczesnym czerpaniem z tego procederu korzyści materialnych.

Tutaj ze smutkiem muszę stwierdzić, iż niestety, psychologia nie oderwała się od metody kawiarnianych rozmów i nie potrafi weryfikować hochsztaplerów.

RAMKA

Jak płyną informacje?

Najprostszym sposobem na bezpośrednie udowodnienie istnienia pól morficznych jest praca ze zbiorowiskami organizmów. Pojedyncze osobniki mogą zostać rozdzielone tak, aby nie miały ze sobą kontaktu za pośrednictwem znanych nam zmysłów. Jeśli mimo to nastąpi przepływ informacji między nimi, stanowi to przesłankę istnienia związków o charakterze pól morficznych.

Plagiat.

Np. wiadomo, że ślepe termity zaczynają budowę kopca z różnych stron, a jednak spotykają się w środku z nieprawdopodobną dokładnością. Udaje im się to także wtedy, gdy w środku wstawia się szybę nie przepuszczającą zapachów.

Równie tajemnicze jest zjawisko migracji. Jeden z entomologów tropikalnych pisze: ani głodem, ani pragnieniem, ani najazdem naturalnych wrogów nie da się wytłumaczyć, dlaczego chmury szarańczy nagle wzbijają się w niebo i przenoszą na inne miejsce.
Jak pisze prof. Remy Chauvin na temat nagłych wędrówek wielkich stad: „Migracje są wyraźnie sprzeczne z instynktem zachowania gatunku i często prowadzą do masowej zagłady zwierząt. Powstaje wrażenie, że zwierzęta ogarnia atak szaleństwa, przy czym jest to szaleństwo zaraźliwe, ponieważ migrujące zwierzęta często pociągają za sobą przedstawicieli innych gatunków.”

Uczeni obserwujący tego rodzaju zjawiska z reguły nie potrafią znaleźć ich wyjaśnienia. Dlaczego stada gazeli afrykańskich potrafią nagle bez najmniejszych powodów opuścić wspaniałe pastwiska i wyruszyć na pustynię, ażeby tam zginąć z głodu? Czy takie „telepatyczne” zachowania są odpowiedzialne także za fenomen „zbiorowego umysłu” niektórych owadów?

cd. http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=433

Nowości związane z prowokacją: 
http://www.tomaszwitkowski.pl/page1.php

2007-10-22

Z archiwum nierzetelności naukowej wg Polskiego Cyrku Naukowego

Z archiwum nierzetelności naukowej wg Polskiego Cyrku Naukowego

dyskusja

(kolejność wypowiedzi odwrócona – podobnie jak niektóre argumenty)

38. dot.37
Szanowny Panie Doktorze. Pozwolę sobie wtrącić się do Panów dyskusji. To, że ktoś został wybrany na drugą kadencję, nie znaczy że jest osobą ogólnie szanowaną w swoim środowisku. Np. rektor Akademii Medycznej w Warszawie również został wybrany na drugą kadencję, a gdyby Pan zrobił cichy wywiad wśród kadry naukowej tej uczelni, dowiedziałby się Pan prawdy. Niestety wielu rektorów jest wybieranych na drugą kadencję dla czystej wygody części kadry dydaktyczno-naukowej, a nie dlatego, że jest szanowany jako rzetelny naukowiec i nauczyciel akademicki. medyk
2003-04-06 19:21:34

37. Tak – uwazam prof. Ziejke za szanowanego i rzetelnego naukowca. Zapewne podobnie mysli o Nim wiekszosc profesorow UJ bowiem wybrano go juz na druga kadencje rektorem Uniwersytetu Jagiellonskiego. Jest tez przewodniczacym zgromadzenia rektorow polskich.

Chyba trzeba miec jakies osobiste wartosci, aby zostac rektorem najpowazniejszego polskiego uniwersytetu w epoce demokratycznych wyborow?

Czy rektorowi nie zdarzaja sie jakies potkniecia? Pewnie tak, ale to nie jest jeszcze dostateczny powod, aby Go publicznie deprecjonowac, iz jest „nierzetelny”.

Nie sadze, aby dalsza dyskusja na lamach tej witryny na ten temat byla czemus sluzaca.

Od roku pisuje stale do Forum Akademickiego i jak tylko moge aktywnie dzialam na rzecz walki z nierzetelnoscia naukowa.
Ale staram sie wkladac wiecej wysilku „w ruch niz w gwizdanie iz jade”. Jak za dwa lata wyjdzie moja ksiazka na temat „Polskich kantow naukowych” to chetnie wyslucham krytyk i opinii.

Z szacunkiem i usmiechem

Marek Wronski
Marekwro@aol.com Marek Wronski
2003-04-06 18:05:43

36. dot. 33 cd. cd.
DR Wroński twierdzi nadal, że publikacja W. Zuchiewicza i in. o ING UJ nie jest nierzetelna. Nie sądzę, żeby ją czytał, a twierdzi. Czy takie twierdzenie jest rzetelene? Ja sądzę, że nie. Ja publikację czytałem i twierdzę, że nie jest rzetelna i nie chodzi tu o brak ‚jakiś ‚publikacji w spisie czy o jakieś nieformalne finansowanie. Ja tak sprawy nie stawiałem. Ja nie jestem autorem takiej nierzetelności. Jaka była rzeczywista historia ING UJ chciałem zbadać. Złożyłem do KBN projekt badawczy : Historia nauk geologicznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1975 -2000 zarejestrowany pod nr 2HO1G 085 22 przez Zespół Nauk Humanistycznych. Podałem m.in. metodyke badań ” W realizacji projektu wnioskodawca zamierza oprzeć się na wiarygodnych źródłach stosując tym samym całkowicie odmienną metodykę badań od zastosowanej przez zespół W. Zuchiewicza. (…..) Zamierza się oprzeć na innych wiarygodnych świadkach, na materiałach archiwalnych Instytutu Nauk Geologicznych UJ i archiwach UJ, PTG, IPN, MEN, PAN, KBN dokonując krytycznej analizy dokumentów, które np. w UJ sa czyszczone do dnia dzisiejszego…………….). W opinii projektu m.in. napisano : Założenia badawcze przyjęto prawidłowo, autor jest przygotowany do realizacji tego typu badań, możliwość wykonania projektu – realna. Zaopiniowano pozytywnie. Pieniędzy (małych, projekt niskonakładowy poniżej 20 000 zł) nie dostałem. Dlaczego ? Nie dostałem objaśnienia. Powtórzyłem projekt w roku następnym . Odrzucono z przyczyn formalnych. Brak podanej instytucji, w której praca będzie realizowana. Ja nie pracuję w żadnej instytucji. Sam sobą stanowię jednoosobową jednostke naukową, a takie jednostki nie są finansowane. Finansuje się jedynie jednostki prawne, nawet bez osobowości naukowej. Ktoś kto ma osobowość naukową a nie ma osobowości prawnej nie jest finansowany. Wyniki prac nie mają żadnego znaczenia! (patrz CYRK – bazy niedanych KBN. Chwała autorom witryny za to liczenie. ) Józef Wieczorek
2003-04-06 15:56:28

35. dot.33 cd.
DR Wroński uważa, że profesorowie UJ nie kolaborowali w czasie okupacji. Ja tego nie wiem. Ja tego nie badałem. Mam wątpliwości. Uważam, że to należy zbadać. IPN też tak uważa. Widocznie sprawy nie są takie oczywiste. Dr Wroński nie podaje jakie badania w tej materii przeprowadził. Powołuje się jedynie na GW. Ja testowałem jak GW na ten temat pisze. Przekroczyłem nawet w Krakowie progi redakcji GW, niestety bez magnetofornu ( to był błąd) . Po konfrontacji słów i tekstów oddałem sprawę do Rady Etyki Mediów.
Kochani moi ! nie przekraczajcie progów Redakcji Gazety Wyborczej bez magnetofonu. I piszcie na tej stronie jak GW manipuluje w sprawach naukowych i akademickich, bo więcej osób może tak myśleć jak DR. Wroński. ON mieszka w NY, więc o tym może nie wiedzieć, ale nie powinien o tym tak kategorycznie pisać. Józef Wieczorek
2003-04-06 15:53:32

34. dot.33
DR Wroński uważa, że Prof. F.Ziejka jest powszechnie szanowaną osobą (zdaje się, że ze względu na swoją uczciwość jeśli dobrze rozumiem) . Nie jest to takie pewne. Ja pamiętam demonstracje w Krakowie z transparentami : Panie Rektorze – Albo KWAS albo ZASADY (nie mam dokumentacji fotograficznej, cytuję z pamięci, ale sens taki był i tak bym zeznał pod przysięgą przed każdą komisją).
Ja nie twierdzę, że Rektor UJ nie ma zasad. Ma bowiem zasadę zamiatania niewygodnych faktów pod dywan. I na ten temat coś do Cyrku napiszę. DR Wroński obiecał napisać do Cyrku o Polskich Kantach Naukowych. Do tej pory nie napisał, ale to nie znaczy, ze kantów naukowych w Polsce nie ma. Józef Wieczorek
2003-04-06 15:50:52

33. Nie mam czasu codziennie zagladac na te Forum Dyskusyjne wiec odpisuje po jakims czasie.

Mysle, ze nie wszystko co ludzie pisza jest prawda. Zapewne nie bylo „kolaboracji” profesorow UJ w czasie okupacji. Prosze przeczytac juz kwietniowe artykuly w krakowskiej GW.

Dr. Wieczorek podaje szanowane nazwiska natomiast nie bardzo podaje konkretne fakty. To ze jakas publikacje, gdzie pominieto dorobek naukowy dr Wieczorka, wydano z innego niz przpeisy pozwalaja, funduszu, a rektor UJ odmowil wgladu w ta sprawe, to przeciez nie mozna pisac, ze rektor jest osoba nierztelna!
Istnieje roznica opinii na rozne sprawy. Opisujac jakies osiagniecia naukowe, inni czasami (lub czesto) pomijaja nasz dorobek, uwazajac go za malo znaczacy. Nie raz czytalem prace innych na temat, ktorym sie intensywnie zajmuje i gdzie mam znaczace publikacje. Nie widzieli powodu aby mnie cytowac. Czy to znaczy ze mam im zarzucic „nierzetelnosc naukowa”?
Owszem, moglbym napisac list do Redakcji wskazujac, ze autorzy pomineli MOJE prace – ale przeciez mieli prawo je ocenic b. nisko i daltego wybrac inne, ich zdaniem lepsze publikacje.

To ze czasami nie chca nam drukowac naszych artykulow czy prac, to wcale nie znaczy ze istnieje „cenzura”. Po prostu czesto Redakcja ma inny poglad na sprawe i widzi ja jako niewazna wzmianki w druku.

Odpowiadajac koledze, ktory pytal o „tajnosc” dorobku naukowego – nie ma czegos takiego. Caly dorobek naukowca jest publiczny (chyba ze drukowany w tajnych, wojskowych czasopismach, ktore ze wzgledu na najwieksze sekrety, sa niszczone przed wydrukowaniem!).
Owszem, naukowcy czasami nie chca podawac swojego dorobku bo sie go wstydza, ale zawsze mozna go znalezc np. przez liczne bazy danych polskich i zagranicznych czasopism naukowych.
W Polsce najlepsza jest baza danych Biblioteki Narodowej gdzie przy odrobinie cierpliowsci i szukania „na rozne key words” mozna prawie wszystko znalezc.

Nadal czekam na informacje o roznych kantach naukowych w polskich uczelniach, ktore ukryto „pod dywanem”.
Zapewniam dyskrecje.

dr med. Marek Wronski, New York
Marekwro@aol.com Marek Wronski
2003-04-06 01:41:03

32. Przeczytałem wczoraj na tej stronie wypowiedzi Pana dr-a Wieczorka i Pana dr-a Wrońskiego i nie zrozumiałem o co chodzi. Pan dr Wieczorek podał konkretne fakty i nazwiska, a znany mi i ceniony za celne felietony w FA Pan dr Wroński odpowiada bardzo ogólnie, ze ceni Rektora UJ i UJ jako uczelnię za walkę ze zjawiskami wskazywanymi przez Pana dr Wieczorka. Dziś przypomniałem sobie nowelkę Twaina „O człowieku, który zdemoralizował Hadleyburg”. Tytułowy Hadleyburg zamieszkiwali ludzie szczycący się nieskazitelnością. Każdy z nich był uczciwy, przestrzegał 10 przykazań i był wzorem cnót wszelakich. Mieszkańcy Hadleyburga szanowali siebie wzajemnie i wiedzieli, ze nie ma drugiego tak prawego miasta. Pewnego dnia odmówili jednak pomocy potrzebującemu. Uczciwość to nie to samo co wrażliwość, a oni byli uczciwi. Skończyło się fatalnie, bo człowiek, któremu odmówiono pomocy zrewanżował się wykpieniem nieskazitelnej uczciwości mieszkańców Hadleyburga. Mam wrażenie, ze cos podobnego przydarza się na wielu naszych uczelniach. Przesadnie dobra opinia może być gorsza niż opinia zła, bo z dużej wysokości można nie zauważyć zwykłego draństwa czy nieuczciwości. Ja się obawiam, że Pan dr Wroński. jak większość ludzi bardzo by chciał znaleźć cokolwiek co jest naprawdę bez skazy. Sądzę, ze działa w dobrej wierze, a autorytety są w Polsce potrzebne. Podejrzewam, że Pan dr Wroński nie przeczytał o reakcji na opublikowanie w tygodniku „Wprost” informacji o kolaboracji wybitnych naukowców UJ z hitlerowcami. Nie była to na pewno grupa reprezentatywna dla UJ ani duża, ale była. Cała sprawa dawno się przedawniła i powinna być co najwyżej historyczną ciekawostką. Nie jest warta takiej ostrej reakcji, a już na pewno tego by grozić dr-owi Wieczorkowi wyciąganiem konsekwencji przez władze uniwersytetu, w sytuacji, gdy pisze on wyraźnie, że pyta jako zaciekawiony czytelnik i nikogo nie osądza. Nie chodzi mi o to, ze cos takiego było, ale o tą reakcję. Boję się, że może to zaszkodzić UJ bardziej niż wszystkie zarzuty. To tu właśnie widać, że Pan dr Wieczorek może mieć więcej moralnej racji. A tak nawiasem to strona jest bardzo ciekawa. Bardzo dobrze, że nie ma żadnych ilustracji, bo to nic nie daje, a tylko przedłuża czas czytania strony przez komputer. nn
2003-03-31 15:26:05

31. dot.29
Ja rozumiem , że Pan Dr Wroński może mieć inne niż ja zdanie o Prof. Ziejce i UJ, ale na jakich podstawach odmawia mi prawa do innych sądów to ja nie wiem. Dlaczego uważa, że nie było nierzetelności w publikacji ? Czy ją czytał? Czy zna całą sprawę ? Raczej w to wątpie. Prof. Ziejka nic nie zrobił aby sprawy wyjaśnić. Wręcz przeciwnie. Nie wdrożono żadnego postępowania wyjaśniającego. Jeśli ja niesprawiedliwie oceniłem publikację, to należało mi to wyjaśnić. Ja nie mam wątpliwości co do mojej oceny, bo znam fakty, których dr M.Wroński nie zna. Jeśli publikacja zawiera oczywiste nieprawdy to nie jest to rzetelna publikacja naukowa, mimo, że została sfinansowana z rezerwy na badania własne ( z kieszeni podatnika). Jeśli na temat nigdzie nic nie można napisać to to jest poparcie dla nierzetelności. Jeśli dokumenty biją w ‚interesy uczelni’ to Prof. Ziejka podobnie jak jego poprzednik Prof. A.Koj dokumenty zamyka (lub je niszczy ?). Również dokumenty rzecznika dyscyplinarnego niekorzystne dla UJ. Ustawa o dostępie do informacji zdaje się UJ nie dotyczy, podobnie zresztą jak i KBN. Józef Wieczorek
http://www.jwieczorek.ans.pl, http://www.geo-jwieczorek.ans.pl
2003-03-26 18:37:44

30. Pytanie do dr-a Wrońskiego. W lutowym „Forum Akademickim” napisał Pan, że pracownicy naukwo-dydaktyczni są osobami publicznymi. W takiej sytuacji nie wolno utajniać np. dprobku naukowego z powołaniem sie na Ustawę o Ochronie Dóbr Osobistych. Ja mam pismo (podpisane przez prorektora d.s. Nauki)stwierdzające, że takie właśnie dane (dorobek naukowy) są chronione tą Ustawą. Co Pan na to? nieochroniony
2003-03-26 14:42:46

29. Dobra opinie traci sie stopniowo. Srodowisko naukowe rzadko ma odwage bezposredniego i publicznego wyrazania sadow, ale brak dzialania w sprawach kantow naukowych zostaje „w pamieci srodowiska” na wiele lat.
Staram sie pisac imiennie o osobach, ktore moim zdaniem, popelnily bledy badz zaniedbania, piastujac wysokie stanowiska z wyboru na uczelniach.
Jednak kilka moich artykulow zostalo odrzuconych przez centralne gazety.
Podobnie redakcja „Forum Akademickiego” stara sie „lagodzic” moje wypowiedzi i czasami usuwa nazwiska z moich tekstow.
Na lamach Dziennika Lodzkiego, w koncu pazdziernika 2002, w artykule „Milczenie owiec” skrytykowalem prof. Stanislawa Liszewskiego, b. rektora Uniwersytetu Lodzkiego, ktory nie wdrozyl od razu postepowania dyscyplinarnego przeciwko prof. Maciejowi Potepie. Podobnie kiedys na lamach „Rzeczpospolitej” zarzucilem identyczne postepowaniewobec prof. Andrzeja Jendryczko, prof. Zbigniewowi Relidze, owczesnemu rektorowi Slaskiej Akademii Medycznej w Katowicach.

Mam dosyc jasne stanowisko wobec obowiazkow, jakie ciaza na wladzach uczelnianych, stad uwazam ze wymienienie przez dr Wieczorka nazwiska rektora Ziejki z UJ, jako osoby „tuszujacej” jakies sprawy publikacji geologicznej, jest gleboko niesprawiedliwe.
W dzialaniach wielkiej instytucji jaka jest kazdy uniwersytet, jest zawsze troche chybionych decyzji badz takich ktore bija „w nasze interesy”, ale to nie powod aby rektora oskarzac o tuszowanie nierzetelnosci naukowej, ktorej tam zapewne nie bylo.
Osobiscie, mam wiele uznania dla prof. Ziejki za Jego wysilki „okielzania” kantow naukowych w Polsce.
Z moich doswiadczen wynika, ze Uniwersytet Jagiellonski energicznie i bez wahania walczy z kantami naukowymi. Marek Wronski
2003-03-26 13:54:44

28. Do Pana dr Marka Wrońskiego autora bardzo interesujących felietonów
w FORUM AKADEMICKIM ‚ Z archiwum nieuczciwości naukowej’ (dostępne w internecie ( http://www.forumakad.pl/ ) godnych stałej i wnikliwej lektury przez czytelników tej witryny.
Pan Dr udzielając rad rektorom jak zachować się wobec nieuczciwości naukowej
(RADY DLA REKTORA – Forum Akademickie nr 3/2003) napisał :
„Tuszowanie sprawy (nierzetelności naukowej – J.W.) przez rektora praktycznie jest dla niego samobójstwem moralnym. Sprawa po jakimś czasie zawsze wychodzi na jaw i ogrom potepienia, jaki wtedy publicznie splywa na rektora, dorównuje potepieniu chronionego sprawcy. Rzetelność rektora i jego opinia naukowa z reguły sa zrujnowane do końca życia!”

Byłbym wdzięczny gdyby Pan Doktor podał nazwiska polskich rektorów, dla których tuszowanie takich spraw zakończyło się samobójstwem moralnym i ogromem potępienia. Ja znam tylko takich. którzy tuszując sprawy mają się dobrze, a nawet doskonale, pełniąc wysokie funkcje z ‚demokratycznego’ wyboru ( np. Rektor UJ Prof.dr hab nauki polskiej Franciszek Ziejka tuszujący sprawy niegodziwości ‚naukowców’ z ING UJ, w tym sprawy opublikowania finansowanego z rezerwy na badania własne ‚dzieła’: W.Zuchiewicz (red.) – Nauki geologiczne w Uniwersytecie Jagiellońskim w latach 1975-2000. Instytut Nauk Geologiczny, Kraków 1999, 152 str. – bardzo nierzetelnego i obfitującego w nieprawdy.) Józef Wieczorek
http://www.jwieczorek.ans.pl, http://www.geo-jwieczorek.ans.pl
2003-03-23 

 Nierzetelność naukowa

 Nierzetelność naukowa
International Journal of Occupational Medicine and Environmental Health 2006;19(2):149 – 150DOI 10.2478/v10001-006-0015-8MESSAGE FROM THE EDITOR-IN-CHIEFEXPRESSION OF CONCERN DUE TO PLAGIARISMThe Editor-in-Chief regrets to inform that the paper “Therole of selenium in cancer and viral infection prevention”by Anna Luty-Frąckiewicz, published in theJournal of Occupational Medicinebeen found to indicate the items of the plagiarism of previouslypublished paper entitled “The importance of seleniumto human health” by M.P. Rayman, which appearedinInternational(2005;18(4):305–11) hasThe Lancet (2000 Jul 15;356(9225):233–41).http://versita.metapress.com/content/8505p68213x28363/fulltext.pdf=================================Drobny przykład dowodzący, ze ryba psuje sie od głowy – jak akademicy na najwyższych szczeblach  plagiatują od ‚zer’.

Józef Wieczorek
Konieczność regulacji prawnych stymulujących mobilność naukowców
(wersja wstępna, uzupełniana, ostatnie zmiany 18.06.2007)

http://www.nfa.alfadent.pl/articles.php?id=406W Polsce nie ma przeciwskazań dla mobilności, ale nie jest ona popularna, czy nawet dobrze widziana. Za wzorcową uważa się karierę – od studenta do rektora na tej samej uczelni. Zwykle nadzwyczaj pozytywnie podkreśla się permanentny związek z uczelnią przy wyborach na stanowiska uczelniane -szczególnie rektorskie. Ktoś kto od studenta spędził wiele lat na tej samej uczelni ma większe szanse i zwykle podkreśla, że dzięki temu zna najlepiej problemy uczelni, od kontrkandydata, który uczelnie w swoim życiu zmieniał.———————-Mobilność Naukowców w PolsceRaport opracowany przez Zespół Interdyscyplinarny do spraw mobilności i karier naukowych. listopad. 2007Zespół Interdyscyplinarny do Spraw Mobilności i Karier Naukowych w składzie:Przewodniczący Zespołu – Jerzy WoźnickiCzłonkowie Zespołu: Aleksander AnikowskiWiesław Andrzej KamińskiZofia KędziorMarcin ŁuszczyńskiWaldemar ŁazugaJarosław MizeraMateusz MolasyTomasz PerkowskiAndrzej SitarzAnna WiśniewskaMałgorzata WitkoSekretarz Zespołu – Magdalena Maciejewska s. 100 W Polsce nie ma przeciwwskazań dla mobilności, ale nie jest ona popularna, czy nawetdobrze widziana. Za wzorcową uważa się karierę – od studenta do profesora na tej samejuczelni. Zwykle pozytywnie podkreśla się permanentny związek z uczelnią przy wyborach nastanowiska uczelniane. Ktoś, kto od studenta spędził wiele lat w tej samej instytucji, mawiększe szanse i zwykle podkreśla, że dzięki temu zna najlepiej jej problemy.
==========================The Scientist i> University of Missouri probes possible fraud Images in Science paper may have been faked tekst ================= Online Extras on Scientific Fraud The Story in Science http://www.sciencemag.org/sciext/btoy2006/breakdown_links.html#fraudlinks Hwang et al. Controversy: Committe Report, Response, and Background A collection of resources including the report of a committee commissioned by the journal to review its practices in the period leading up to the publication of the 2004 and 2005 stem cell papers by Hwang et al., Science’s editorial statements, the original papers, and associated news coverage. M. Cho et al., „Lessons of the Stem Cell Scandal,” Science 311, 614 (2006) J. Couzin and M. Schirber, „Fraud Upends Oral Cancer Field, Casting Doubt on Prevention Trial,” Science 311, 448 (2006) J. Couzin and K. Unger, „Cleaning Up the Paper Trail,” Science 312, 38 (2006) D. Normile, „Panel Discredits Findings of Tokyo University Team,” Science 311, 595 (2006) E. Kintisch, „Researcher Faces Prison for Fraud in NIH Grant Applications and Papers,” Science 307, 1851 (2005) Other Links U.S. Office of Research Integrity (ORI) Monitors institutional investigations of research misconduct and facilitates the responsible conduct of research through educational, preventive, and regulatory activities. Promoting Integrity in Scientific Journal Publications A white paper issued by the Council of Science Editors designed to serve as the basis for developing and improving practices for promoting integrity in scientific journal publications. Online Ethics Center for Engineering and Science A collection of resources from Case Western Reserve University. Bibliography and Resources on the Responsible Conduct of Research Compiled by the AAAS Scientific Freedom, Responsibility and Law Program and ORI. —————- SYSTEM ANTYPLAGIATOWY PLAGIAT.PL http://www.plagiat.pl/webplagiat/app ————————————— Teksty zebrane pod tytulem: Nierzetelność naukowa http://www.racjonalista.pl/kk.php/d,205 Z ARCHIWUM NIEUCZCIWOŚCI NAUKOWEJ AFERA WIETNAMSKA http://www.naukowcy.republika.pl/czytelnia.html =================================== Instytut Historyczny UW Sprawa zarzutów stawianych dr Anetcie Rybickiej Uchwała Rady Naukowej Instytutu Historycznego UW z dnia 7 grudnia 2005 r. Działając zgodnie z zaleceniem Komisji Rady Naukowej IH UW, powołanej 16 marca 2005 r. w składzie: prof. dr hab. Andrzej Chojnowski, dr hab. Jerzy Kochanowski i dr hab. Wojciech Kriegseisen oraz opierając się na opinii ekspertów zewnętrznych w osobach prof. dra hab. Tomasza Szaroty i prof. dra hab. Wojciecha Wrzesińskiego, Rada Naukowa Instytutu Historycznego stwierdza, że rozprawa doktorska dr Anetty Rybickiej-Walendzik pt. Instytut Niemieckiej Pracy Wschodniej. Institut für Deutsche Ostarbeit. Kraków 1940-1945 (promotor: prof. dr hab. Marian Wojciechowski, recenzenci: prof. dr hab. Włodzimierz Borodziej, prof. dr hab. Henryk Olszewski, prof. dr hab. Klaus Ziemer), obroniona przed Radą Wydziału Historycznego UW w dniu 16 maja 2001 r., nie zawiera wykraczających poza normy wyznaczane przez dobry obyczaj akademicki, zbyt daleko idących zapożyczeń z prac historyków niemieckich Michaela G. Escha oraz Rudi Goguela. Rzeczona rozprawa nie jest zatem plagiatem. Przewodniczący Rady Naukowej IH UW Dr hab. Roman Michałowski, Profesor UW cały tekst ————————————————- Polityka 15/2006 Łże-uczeni Oszustwa w nauce nie są wymysłem naszej epoki. Różne są ich motywy i różne okoliczności. Ale wcześniej czy później matactwa wychodzą na jaw, a fałszywi bohaterowie kończą karierę w niesławie. I od tej reguły bywają jednak wyjątki…Pycha i związana z nią władza odgrywa, niestety, istotną rolę w badaniach naukowych. Widać to najjaskrawiej w relacjach niektórych mlodych i star­szych pracowników nauki. Student, który otrzyma wyniki sprzeczne z hipotezą swego mistrza, nie zawsze może liczyć na jego sym­patię. Dlatego wielu młodych pracowników nauki, wyczuwając oczekiwania swego sze­fa, składa mu na biurko tylko te wyniki. któ­re powinny go zadowolić. To zjawisko znane. oczywiście, nie tylko w nauce. Czym większy nacisk ekspertów z autorytetem. tym więcej trudu młodych, by patrona zadowolić. Pełnia zrozumienia pomiędzy zlece­niodawcą a wykonawcą doświadczeń mo­że doprowadzić do sytuacji, w której obaj wymazują oszustwo ze swej świadomości. Pierwszy udaje, że nie dostrzega patologicznych poczynań drugiego. Drugi zaś sądzi, że obiektywnie wybiera wyniki zadowalające szefa, bo to on jest alfą i omegą. W ten sposób koło się zamyka i obaj sprawcy fał­szerstwa są święcie przekonani, że opisują obiektywną prawdę naukową. Taki właśnie rodowód mogla mieć wielka afera Brach i Herrmanna. Marion Brach była młodą biochemiczką pracującą w labora­torium Friedhelma Herrmanna w Centrum Badań Molekularnych im. Maxa Dełbrticka w Berlinie. Była również kochanką swego szefa. W 1997 r. wyszlo na jaw, że fałszowali oni wyniki prac nad białaczkami. W ponad 50 publikacjach doszukano się manipulowania wynikami. Po ujawnieniu falszerstw Brach przyznała się do oszustw, Herrmann zaś twierdzi, że o nich nic nie wiedzial. Choć skandal ten wstrząsnął nauką niemiecką. to oboje oszuści niewiele na nim stracili. Brach wyjechała do USA. gdzie nadal para się pra­cą naukową, Herrmann zaś jest prywatnym lekarzem w Niemczech. Z tej historii płynie ważny morał: wielu naukowym oszustom falszerstwa się po prostu opłacają. Kara jest bowiem nieproporcjonalna do zysków -licznych publikacji w dobrych czasopismach, dostępu do dużych pieniędzy na badania. sławy naukowej. Prawdopodo­bieństwo szybkiego wykrycia oszustwa jest niewielkie, a gdy to już nastąpi. można urzą­dzić się jak Brach i Herrmann. i tyIko najwięksi w tym gronie, jak Hwang czy Sudb. potłuką się srogo spadając z wyżyn naukowej sławy. Drobnym oszustom to nie grozi. Nagłaśniane pokazowe afery paradoksa(me zaogniają spór o to, czy oszustwa w nauce są wyjątkami, czy zja­wiskiem masowym. Dla jednych publiczne potępienie naukowego oszusta jest rytuałem oczyszczającym resztę naukowego świata, dla innych zaś dowodem, że skoro „oni” mogli oszukiwać, to oszukują wszyscy. Zaden z tych krańcowych poglądów nie jest jednak prawdziwy. Fałszerstw w nauce jest sporo, ałe większość z nich wcześniej czy póżniej zostaje wykryta. Te nieujawnione dotyczą peryferii nauki i nie mają znaczenia dla jej postępu’ tekst ================== The Deprat Affair: Ambition, Revenge and Deceit in French Indo-China Roger Osborne ‚En route to a golden future as one of France’s greatest geologists, Jacques Deprat was suddenly accused of scientific fraud and plunged into a desperate fight to save his reputation. ‚ więcej ========================= Plagiatomafia Tygodnik „Wprost”, Nr 1072 (16 czerwca 2003) http://www.wprost.pl/ar/?O=45203&C=57 ———————————————————– Czy prof. Janusz Emerich naruszył prawo autorskie? OCEŃ SAM http://www.uczony.pl/http://www.nauka.gov.pl/mn/_gAllery/32/67/32675/20071121_raport_o_mobilnosci.pdf

Skandal Koreański – podsumowanie.

Henryk Korta

Skandal Koreański – podsumowanie.

W najnowszych doniesieniach prasowych (29.12.2005) na łamach „The Korea Times” (http://times.hankooki.com/tech/cyber_plaza.htm) z godziny 17:54 GMT, komisja naukowa Uniwersytetu Narodowego w Seulu, potwierdziła rozmyślne fabrykowanie danych i fałszerstwo wszystkich publikowanych na łamach „Science” wyników badań dotyczących jedenastu klonowanych linii komórek macierzystych. Oznacza to, iż profesor Hwang Woo – Suk, a także ponad 30 osobowy zespół jego naukowych współpracowników, ostatecznie utracił wszelką wiarygodność.
Wiarygodność, w odróżnieniu od autorytetu kreowanego przez media, zbyt łatwo i bezkrytycznie zastępowana jest przez wielu współczesnych naukowców AUTORYTETEM. Co gorsza, opartym na bardzo powszechnym aksjomacie o nieomylności wielkich zespołów naukowych. Taki wniosek można wysnuć z wypowiedzi jednego z czołowych badaczy, publikowanej na łamach „Nature”
(http://www.nature.com/news/2005/051219/full/4381056a.html): Others are questioning Schatten’s role. He promoted the South Korean group in the West, and was senior author on the 2005 paper, although he did not perform any of the experiments it describes. „The lesson I’ve learned is that I would not be a co-author on a paper unless I was essentially willing to stake my entire career on every piece of data in that paper,” says cloning researcher Kevin Eggan of Harvard University in Cambridge, Massachusetts.
Najnowsze komentarze na łamach „Science” (http://sciencemag.org/scitext/hwang2005/) i „Nature”, nie podważają ewidentnego fałszerstwa, lecz skupiają się na wielu wcześniejszych „osiągnięciach” Hwanga. Dotyczą między innymi pierwszego klonowania psa (nazwanego „Snuppy”), który urodził się w sierpniu 2005 roku. Redakcje podobnie jak wspomniana na początku uniwersytecka komisja naukowa (SNU), prowadzą niezależne śledztwa w tej sprawie, a ich zakończenie planowane jest na połowę stycznia 2006 roku. Konsekwencje utraty wiarygodności Hwanga z całą pewnością w najbliższej przyszłości dotrą również do Polski. Rząd Koreański, który wydał na dotychczasowe badania zespołu ponad 40 mln. dolarów, opierając się na wcześniejszych niepokojących doniesieniach prasowych – 22 grudnia 2005 wstrzymał dalsze finansowanie tego typu badań. W ślad za tym seulska giełda zareagowała gwałtownym spadkiem akcji firm biotechnologicznych, a to z całą pewnością przyczyni się do kryzysu w dziedzinie badań nad komórkami macierzystymi na całym świecie (http://www.nature.com/nature/journal/v438/n7071/full/4381056a.html).

Henryk Korta 30.12.2005